Jako ludzie kochamy wiedzieć wszystko o naszych bliźnich — zwłaszcza tych sławniejszych. Z kim pił X? Kim jest Y? Co robił Z? Dziennikarze skwapliwie korzystają z tej osobliwej ciekawości, robiąc kariery na wyrzucaniu do kosza czyjejś prywatności. W zeszłą niedzielę poznaliśmy najprawdopodobniej prawdziwą tożsamość Eleny Ferrante — pisarki ukrywającej się pod pseudonimem, która stała się gwiazdą na nieboskłonie współczesnej literatury włoskiej. Czy to miało sens? Tak średnio.
Śledztwo dziennikarskie
Dziennikarskie śledztwa to jeden z elementów tego zawodu. Zbieranie materiałów, ich analiza i wyciągnięcie z tego wszystkiego jakichś wniosków, a potem zaprezentowanie ich opinii publicznej — to wszystko bywa potrzebne. Ujawnianie licznych afer, przypadków korupcji czy innych patologii społecznych jest wszak jednym z zadań mediów od zarania ich dziejów i zarazem dobrym wsparciem dla istnienia społeczeństwa świadomego oraz obywatelskiego.
Nie deprecjonuję wartości wielu bardzo dobrze przeprowadzonych śledztw. Wszyscy widzieliśmy, co się działo po publikacjach „Wprost” w sprawie afery taśmowej, wszyscy także mieliśmy do czynienia z innymi przykładami sensacyjnych odkryć, które powinny być udziałem policji czy innych organów posiadających uprawnienia śledcze.
Zwłaszcza, że — nie ukrywajmy — śledztwo dziennikarskie rodzi się wtedy, gdy policja lub służby specjalne nie mogą sobie poradzić z daną sprawą. Używanie tego mechanizmu do ujawniania prywatnych spraw ludzi tylko w celu odarcia ich z prywatności jest nie tylko czynem nierozsądnym, lecz po prostu czystym marnotrawstwem czasu, który można przeznaczyć na coś ciekawszego; nie wspominając o braku szacunku do ludzi, których stawiamy w publicznym świetle.
Tajemnica Eleny Ferrante
Elena Ferrante swoją karierę pisarską rozpoczęła w 1992 roku, wydając L’amore molesto w wydawnictwie Edizione e/o. Jednak rozpoznawalna stała się dopiero dwie dekady później, gdy świat zaczął zachwycać się jej serią neapolitańską — czterema powieściami o dwóch przyjaciółkach z ekscytującą scenerią powojennego Neapolu w tle.
Od początku swojej kariery Ferrante konsekwentnie odmawiała ujawnienia swojej prawdziwej tożsamości nawet swojemu wydawcy, twierdząc, że książka, gdy już zostanie napisana, nie potrzebuje już swojego autora. Jak dodaje „Gazeta Wyborcza” w artykule o Ferrante, anonimowość pisarki była także rodzajem strajku przeciwko kulturze, w której nie są ważne słowa, a to, kto je wypowiada. Odnosi się zresztą do tego tematu także w jednej ze swoich książek, w której jedna z bohaterek miałaby lepsze okazje rozwoju jako pisarka, gdyby nie musiała się podpisywać.
— Rozpoznawalność intelektualistów artystów, celebrytów potwierdza ich prawo do zabierania głosu. Życie codzienne pisarza jest banalne, a jeśli autor wyraża gdzieś siebie, to nie w wypowiedziach dla mediów, ale w swoich książkach — cytuje ją „Wyborcza”.
Brak manifestacji pisarza w książce, charakteryzowany także przez pierwszoosobową narrację, nie przeszkodził Włoszce w zdobyciu nagrody literackiej Independent Publisher Book oraz znalezieniu się na odnotowującej wszelkie trendy liście stu najbardziej wpływowych ludzi magazynu „TIME” w 2016 roku.
Anonimowość twórcy
Włoska pisarka nie jest jedyną twórczynią, która zdecydowała się utajnić swoje personalia. Nasz rodzimy Bolesław Prus był w istocie Aleksandrem Głowackim, w dzieciństwie czytaliśmy Serię niefortunnych zdarzeń autorstwa Lemony’ego Snicketa będącego w rzeczywistości Danielem Handlerem, Cassandra Clare robiąca światową karierę w literaturze to Judith Rumelt, a niewielu jeszcze zdaje sobie sprawę z tego, że zdobywca tegorocznych Nagród Zajdla, Robert M. Wegner, to w istocie pseudonim.
Twórcy decydują się na anonimowość z wielu różnych powodów, chociaż należy zaznaczyć, że różnie to wygląda. Wegner przecież jeździ na spotkania autorskie i odbiera publicznie nagrody, mimo tego, że nie znamy jego prawdziwych personaliów. Podobnie nietrudno na trasie w Polsce spotkać Nelę Małą Reporterkę, która w telewizji i za pośrednictwem książek opowiada o swoich podróżach. Jej potrzeba ukrycia się jest jednak zrozumiała i prawdopodobnie bardziej wynika z wyboru rodziców — w przypadku dziewczynki uczęszczającej do szkoły podstawowej istnieje zbyt wiele zagrożeń wynikających z rozpoznawalności.
W dawniejszych czasach anonimowość pomagała na przykład kobietom w przebiciu się na rynku literackim w czasach, które były mniej przychylne wobec niemęskich karier; doświadczyły tego chociażby siostry Brontë. W felietonie komentującym temat Ferrante opublikowanym na łamach „New Yorker” Alexandra Schwartz przywołuje takie postacie jak George Eliot czy George Sand, które „postanowiły zostać ojcami aniżeli matkami swoich książek, aby stworzyć im lepsze szanse w przyszłości”.
Łatwo pomyśleć: stare, niedobre czasy — dzisiaj jest już lepiej. Tego, jak mało trafne jest to stwierdzenie, dowodzi okładka pierwszej książki z cyklu o Harrym Potterze autorstwa Joanne Kathleen Rowling. Czytelnicy, którzy sięgali po ten tom, mogli zobaczyć, że dzieło zostało napisane przez J. K. Rowling — ten sprytny zabieg, nieujawniający personaliów autorki, był decyzją wydawcy, który bał się o statystyki sprzedaży książki napisanej przez kobietę.
Wołanie Galbraitha
I ponownie, wspomniana Joanne Kathleen Rowling, autorka słynnej serii o Harrym Potterze, również potem zdecydowała się na ucieczkę w nieznane — przez krótki czas była Robertem Galbraithem. Jak wynika z jej słów na stronie autora Wołania kukułki, chciała spróbować sił na nowym dla niej gruncie kryminałów i oderwać się od hogwarckiego szufladkowania. Było to całkiem rozsądne założenie, biorąc pod uwagę, jak wielu fanów Pottera sięgnęło po Trafny wybór, jej kolejną powieść, tylko ze względu na personalia autorki. Równie wielu potteromaniaków było rozczarowanych, gdy skonkludowali, że to jednak nie jest nic ze świata magii, a styl jest zupełnie inny.
Robert Galbraith miał za zadanie nie tylko sprawdzić, jak Rowling poczuje się w nowej tematyce, lecz także zbierać od czytelników rzetelne i szczere recenzje niezachwiane wiedzą o tym, kto napisał tę książkę; żaden z czytelników nie mógł świadomie lub podświadomie odwoływać się do świata Pottera, czytając niezwiązaną z nim powieść nieznanego autora, zatem nie mógł też tych światów porównywać.
Paradoksalnie, wracamy tutaj do kwestii, którą wielokrotnie poruszała wycofana ze świata Elena Ferrante. Nikt nie oceniał jej książek po jej poprzednich, niezwiązanych ze światem Neapolu, dziełach. Czytelnicy, którzy recenzowali Genialną przyjaciółkę, oceniali tylko dzieło, a nie jego autora — dokładnie tak, jak chciała pisarka.
Nic jednak nie trwa wiecznie, zwłaszcza w XXI wieku, charakteryzującym się coraz większą utratą prywatności. Większość twórców, którzy zdecydowali się schować za kurtyną pseudonimu literackiego, prędzej czy później ujawniało się lub było przez kogoś ujawnianych. Robert Galbraith „wpadł”, bo jeden z partnerów w firmie prawniczej zdradził sekret najlepszej przyjaciółce swojej żony. Wkrótce potem książka Galbraitha wystrzeliła nagle w górę na liście bestsellerów, a czytelnicy znowu wrócili do porównywania jej z dawnym stylem brytyjskiej autorki. Niektórzy nawet spekulowali, że cała rzecz była zaplanowaną kampanią marketingową. Firma wystosowała oficjalne przeprosiny, co jednak niewiele pomogło — mleko już się wylało.
Odkrywanie Ferrante
Claudio Gatti, włoski dziennikarz rezydujący w Stanach Zjednoczonych, w niedzielę przedstawił na łamach „The New York Review of Books” oraz w trzech gazetach (niemieckiej, francuskiej i włoskiej) wyniki swojego śledztwa, które doprowadziły go do odkrycia tożsamości Eleny Ferrante. Co ciekawsze, spora część reportażu podsumowującego całą rzecz jest poświęcona usprawiedliwianiu Gattiego i jego chęci poszukiwania „prawdy”, jaką były rzeczywiste personalia włoskiej pisarki.
Niewiele jednak osiągnąłby bez tajemniczego źródła, które udostępniło mu dokumenty finansowe firmy wydawniczej Ferrante. Dziennikarz, prześledziwszy historię przelewów z wydawnictwa Edizione e/o, zauważył, że żona jednego z pisarzy współpracującego z tych wydawnictwem pracuje dla tego samego wydawnictwa jako tłumacz książek; jednocześnie jednak zarabiała więcej niż przeciętny tłumacz, a jej zarobki były skorelowane z kolejnymi wydaniami książek Ferrante.
A, jak argumentuje Gatti, gdy Ferrante stała się światowej sławy pisarką, zachęciła jednocześnie ludzi do poszukiwania jej prawdziwej tożsamości — i to poszukiwanie było po prostu nie do uniknięcia. Staje się to tym istotniejsze w świetle rewelacji, że Włoszka mogła skłamać w swojej autobiograficznej książce, bowiem losy kobiety, którą Gatti nominował do bycia Eleną, nie odzwierciedlają tego, co napisała o sobie w Frantumaglia, autobiografii dostępnej we Włoszech od dekady.
Szczegółowe śledztwo włoskiego dziennikarza doczekało się dementi ze strony wydawnictwa (Sandro Ferri, współwłaściciel wydawnictwa, nazwał je w jednej z rozmów „dziennikarstwem bez gustu”), acz nie otrzymało odpowiedzi ani od męża domniemanej pisarki, ani od samej kandydatki na pisarkę. Co więcej, Claudio Gatti, zdeterminowany w swojej drodze do prawdy, dzwonił również do brata podejrzanej.
Nikt nie odpowiedział. A milczenie bywa czasami najlepszą odpowiedzią, więc można domniemywać, że Gatti faktycznie podał na tacy całą prawdę o Ferrante — nie tylko w reportażu o tym, w jaki sposób jej poszukiwał, lecz także i w drugim artykule, w którym opisał życiowe perypetie jej rodziny. Doszczętne odarcie Eleny Ferrante z jej prywatności odbyło się w sposób bolesny i metodyczny.
Nie chcieliśmy tego
Sprawa stała się szeroko komentowana. Prywatność innych zawsze nas interesuje — chociaż tym razem większość fanów Włoszki i mediów stanęła murem za jej decyzją o anonimowości. Twitter pęcznieje od wpisów krytykujących Claudia Gattiego; padają liczne stwierdzenia, że bezprawnie wdarł się w cudzą prywatność, przeprowadzając śledztwo zupełnie tak, jak gdyby Ferrante była przestępczynią lub terrorystką i ujawnienie jej tożsamości miało być priorytetem dla międzynarodowego bezpieczeństwa. Wielu krytykuje także „The New York Review of Books” za dopuszczenie do publikacji tego reportażu.
— Dlaczego jestem oskarżany o złamanie prywatności Ferrante, skoro to Ferrante pierwsza ją złamała? Napisała niby autobiograficzną książkę, która była pełna kłamstw! — broni się Gatti w wywiadzie dla „Columbia Journalism Review”. — Pierwszego listopada [data premiery w USA — przyp. red.] poznacie całą książkę o jej życiu. Pisze o byciu córką krawcowej z Neapolu i o posiadaniu trzech sióstr. Nic z tego nie jest prawdziwe. Uważam, że to oni złamali swoją prywatność, bo nie możesz mieć ciastka i jednocześnie go zjeść.
Dalej w wywiadzie wspomina o tym, że chciałby, aby jego inne reportaże śledcze były tak szeroko komentowane, jak ten konkretny, a także o tym, że skontaktował się z samą Ferrante, aby przedstawić jej wyniki swojego śledztwa i uprzedzić, że je opublikuje, o ile ona z nim nie porozmawia; podobno się nie odezwała.
— Wydaje mi się, że to problem męsko-kobiecy — podsumowuje Gatti. — Debatowałem w BBC z emerytowaną profesorką kreatywnego pisania i oskarżyła mnie o szowinizm.
Mizoginizm to jednak jedno z łagodniejszych określeń, którymi obdarzono niezmordowanego w dociekaniu prawdy włoskiego dziennikarza.
— Ci, którzy kochają prace Ferrante, są przerażeni; częściowo oczywiście dlatego, że pisze tak dobrze o sposobach upokarzania kobiet przez mężczyzn — komentuje Suzanne Moore z „The Guardian”, ostro atakując Gattiego. „Zatrważający i pompatyczny dziennikarz”, „idiotyczny szperacz w śmieciach” — to inne określenia z tego artykułu.
Wspomniana już Alexandra Schwartz wprost zaznacza, że nie uważa tekstu za wartego zainteresowania, ale chce się zachować w zgodzie z dziennikarską rzetelnością, więc obligatoryjnie streszcza odkrycia Gattiego, po czym określa go „Claudio Kotem” (po włosku gatto to kot), który obwąchuje wszystko dookoła w poszukiwaniu sekretów.
— Wyjaśnijcie mi, co dla czytelników się zmienia, gdy wiedzą, kim jest Elena Ferrante? Naprawdę tego nie rozumiem. Dlaczego cokolwiek miałoby ulec zmianie? — pyta na sam koniec rozmowy z CJR Claudio Gatti, mimo, że jeszcze wcześniej przekonywał, iż jego reportaż był konieczny, bowiem autorka skłamała w swojej autobiografii. Przy braku swojej konsekwencji w wypowiedziach zdążył jednak zapewnić jednocześnie, że szanuje włoską pisarkę — chyba po to, aby udobruchać rozeźlonych czytelników.
Mimo wszystkiego, dziennikarz wykonał dobrą robotę śledczą. Znalazłszy źródło, przeanalizował jego materiał, wyciągnął wnioski i znalazł mnóstwo innych poszlak na potwierdzenie swojej tezy. Wzorowe dziennikarstwo śledcze. Jednak, wtórując za Stigiem Abellem z „The Times Literary Suplement”: co to daje światu?
Być może Ferrante, nawet mimo tego, że prawdopodobnie została zdeanonimizowana, nie została zdekonstruowana — jednak coś jednak się zmieniło, niezależnie od tego, czy Gatti tego chciał, czy nie.