Znany z serii Hellboy, a także takich filmów jak Labirynt fauna czy Pacific Rim, reżyser Guillermo del Toro powraca z kolejną opowieścią w baśniowej konwencji. W Kształcie wody proponuje widzom miłosną historię dwojga zagubionych w świecie istot.
Gdybym miał opowiedzieć o Kształcie wody, co bym powiedział? Że jest to film dziwny. I choć w pierwszej chwili może to znaczyć niewiele, a nawet uwłaczać temu filmowi, to nie da się ukryć, że to pierwszy wyraz, jaki przychodzi mi na myśl, który precyzyjnie opisuje tę produkcję.
Nie będzie on jednak dziwny dla wszystkich, a przynajmniej nie w tym samym stopniu. Wydaje się więc, że najlepiej opisać go przez pryzmat ludzi, którzy mogą być jego potencjalnymi odbiorcami. Do kogo jest więc skierowany nowy film Guillermo del Toro?
Po pierwsze, do ludzi takich jak grana przez Sally Hawkins główna bohaterka — Eliza Esposito. To ona stanowi pierwszą połowę miłosnego duetu, który wspomniałem powyżej. Niemowa, o dziwnej przeszłości, wciśnięta w świat, do którego nie pasuje. Którego ona, z wzajemnością, nie rozumie. Jest jednak ktoś, kto odmieni jej życie.
Po drugie, do ludzi takich jak przyjaciele Elizy — gadatliwa sprzątaczka Zelda Fuller (Octavia Spencer) czy homoseksualny artysta Giles (Richard Jenkins). Wiecznie pomijani i niezauważani, odtrącani nawet przez swoich bliskich. Choć nie zdają sobie z tego sprawy, mogą coś z tym zrobić. Mogą przeciwstawić się niesprawiedliwości świata.
Po trzecie, do ludzi takich jak świetnie wykreowany przez Michaela Shannona Richard Strickland. Tych u władzy, dla których liczą się tylko sukcesy zawodowe czy nowe auto. Którzy nie zważają na otaczających ich ludzi, uważają się za lepszych i myślą, że ich prawda jest jedyną słuszną. Oby pojęli swój błąd wcześniej niż filmowy czarny charakter.
Po czwarte — wreszcie — do ludzi takich jak mąż Zeldy, Brewster Fuller (Martin Roach). Jest on postacią niemal marginalną, ale reżyser przez jego postawę chce przekazać chyba najważniejsze przesłanie tego filmu. Niestety, na świecie są i będą ludzie, którzy pewnych rzeczy zwyczajnie nie zrozumieją, choćby próbowali zrozumieć przez całe swoje życie. Oby widzowie reprezentujący tę postawę, po obejrzeniu Kształtu wody, spróbowali zacząć się starać.
W tym wszystkim jest miejsce dla kogoś jeszcze — drugiej połowy miłosnego duetu. Tajemniczego wodnego stwora (Doug Jones), uznawanego za przedmiot, rzecz, a w najlepszym razie ciekawy obiekt badawczy. Stwora, który myśli i czuje tak jak człowiek, a jego jedynym przewinieniem jest to, że żyje. On jest wszystkimi tymi, którzy cierpią z powodu chorej ambicji ludzi na szczycie — tych którzy za nic mają sobie ludzi znajdujących się niżej w hierarchii.
Od strony technicznej film wypada zjawiskowo. Wszystko stoi na wysokim poziomie — scenografia i kostiumy stylizowane na okres zimnej wojny, muzyka i filmy przewijające się w tle, które mają rozbudzić w widzach sentyment do minionej epoki, a przede wszystkim gra aktorska. Obraz żongluje emocjami bohaterów, a przez to też emocjami odbiorców. Co już podkreślałem, na szczególne wyróżnienie zasługuje tu Michael Shannon. Aktor ten wypada przekonująco dzięki swojej manierze — jeśli wciela się w czarny charakter, zazwyczaj jest to rola zapadająca w pamięć. Warto jednak zwrócić też uwagę na kreację Michaela Stuhlbarga, odgrywającego rolę sowieckiego doktora-agenta, Roberta Hoffstetlera. Bo choć wydawałoby się, że w filmie, którego akcja rozgrywa się w okresie zimnej wojny to on będzie „tym złym”, to jednak wcale tak nie jest. Za to — za pokazanie świata nie w czarno-białych barwach — twórcom filmu należą się wyrazy uznania.
Tym, co w nowym filmie del Toro również urzeka, jest dbałość o szczegóły. Subtelne „puszczanie oka” do widzów jest tu bardzo częste, przejawiające się pod wieloma postaciami: czy to książki czytanej przez czarny charakter, która świetnie demaskuje go jako pozornie tylko opanowanego gwałtownika i hipokrytę czy napisu obwieszczającego tytuł filmu, którego obsługa kina do końca trwania akcji Kształtu wody nie potrafiła poprawić.
Montaż sprawia, że film płynie niczym tytułowa (i wszechobecna na ekranie) woda. Dwie godziny mijają tak szybko, że nawet się tego nie zauważa. Świetnie pokazano takie rzeczy jak rutyna dnia codziennego czy emocje odczuwane przez Elizę, niezdolną do wypowiedzenia choćby jednego słowa.
Nie jest jednak tak, że w filmie del Toro nie znajdziemy wady. Za nią można bowiem uznać przewidywalność widowiska. Fabuła jest dosyć oklepaną kliszą i z dużym prawdopodobieństwem można oszacować, jak potoczy się akcja.
Kształt wody z całą pewnością można polecić każdemu. Odbiór filmu może być jednak różny, w zależności od tego, jaką postawę z tych wyżej wymienionych widz sobą reprezentuje. Jeśli jednak nie obchodzą go światopoglądowe rozważania, zawsze może zachwycać się piękną otoczką wizualną dzieła Guillermo del Toro, wsłuchać się we wszechobecne odgłosy wody, czy dowiedzieć się, jaki kolor to turkusowy.