Podczas odbierania Paszportów „Polityki” Monika Strzępka i Paweł Demirski wypowiedzieli kilka gorzkich słów na temat tworzenia spektakli na polskich scenach. Sytuacja jest kiepska, a nadzieja na poprawę, którą był projekt 1% na Kulturę, upada.
Nie ma jednak co załamywać rąk – powiedzą niektórzy – możemy zawsze koprodukować. Mamy otwarte drzwi – w końcu nasze przedstawienia już dawno zdobyły uznanie widzów na całym świecie. Ostatnie spektakle Grzegorza Jarzyny, czyli „Między nami dobrze jest” na podstawie tekstu Doroty Masłowskiej oraz „T.E.O.R.E.M.A.T.” będący inscenizacją jednego z najwspanialszych arcydzieł kinematografii, dopiero wracają z długiego tournée po świecie – od Helsinek przez Belgrad po sceny brytyjskie. Podobnie przedstawienia innych polskich twórców nieustannie wędrują po międzynarodowych festiwalach. Przykładów jest całe mnóstwo – ostatnie to „Oczyszczeni” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, „Persona. Marilyn” Krystiana Lupy oraz „Samotność pól bawełnianych” w reż. Radosława Rychcika – w styczniu można było je zobaczyć na chilijskim festiwalu teatralnym Santiago a Mil. Nie wszystkie spektakle są jednak wychwytywane przez zachodnich krytyków i dyrektorów światowych festiwali.
Teatry prowincjonalne
Jacek Sieradzki, redaktor naczelny miesięcznika teatralnego „Dialog”, w rocznym podsumowaniu polskiej kultury nagrodę za najlepszy spektakl przyznał Teatrowi Dramatycznemu im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. W uzasadnieniu wskazał na odwagę w poszukiwaniach oraz energetyczność tej być może najbardziej obecnie radykalnej sceny w kraju. Właśnie stamtąd pochodzi wyróżniony Grand Prix na grudniowym festiwalu teatralnym Boska Komedia spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej”. Za ten oraz kilka innych niezwykle wyrazistych przedstawień artyści otrzymali w tym roku Paszporty „Polityki”. Kluczowe nagrody na krakowskiej Boskiej Komedii (za reżyserię i scenografię) otrzymała także „Odyseja” w reżyserii dwudziestosiedmioletniego Krzysztofa Garbaczewskiego. Przedstawienie powstało w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Również wspomniany spektakl Radosława Rychcika pochodzi z „prowincji” – tj. z Kielc. „Samotność pól bawełnianych” należy jednak do niewielu tak spektakularnych sukcesów odniesionych przez młodych twórców zagranicą. Dlaczego? Bo teatry poza głównymi centrami, jak Warszawa czy Kraków, nie mają funduszy, aby wyjść „na zewnątrz”. Zbawieniem pozostają festiwale, jak wspomniana Boska Komedia czy Warszawskie Spotkania Teatralne.
Upadek mitu teatrów prywatnych
Większość scen założonych przez osoby prywatne dość bezczelnie skupia się na zarabianiu pieniędzy, forsując teatr buffo. Nadzieją, mimo początkowej nieufności, wydawał się Teatr Imka utworzony przez znanego wszem i wobec Tomasza Karolaka. Dość szybko okazało się jednak, że ambitny repertuar realizowany przez uznanych artystów na podstawie znakomitych tekstów (najlepszy przykład stanowią „Sprzedawcy gumek” na podstawie Hanocha Levina) nie zapewnia sukcesu. A kiedy finansuje się teatr z własnej kieszeni, jakoś trzeba go utrzymać – przecież nawet wielkim gwiazdom kończą się kiedyś oszczędności.
Koprodukcja = kompromis?
Zwykle głośnym echem wśród krytyki rozchodzą się spektakle współtworzone przez polskie i zagraniczne teatry – wyspecjalizował się w tym Nowy Teatr, czyli Krzysztof Warlikowski, który ostatnie dwa pokazywane w kraju przedstawienia („Tramwaj” i „Koniec”) zrealizował we współpracy ze scenami francuskimi. Dzięki zastosowaniu tego systemu inscenizacje Warlikowskiego są od strony technicznej niemalże doskonałe – czego nie można powiedzieć o niskobudżetowych z przymusu spektaklach teatrów prowincjonalnych, gdzie tkwi co najmniej równie potężny potencjał twórczy.
Podczas rozdania Paszportów „Polityki” Paweł Demirski powiedział, że „teraz polscy twórcy będą robić swoje za swoje lub za pieniądze od sponsorów, a nie z dofinansowań z ministerstwa”. A bez pieniędzy nawet największe talenty mogą pozostać niezauważone – na Zachodzie budżety spektakli uzdolnionych twórców, jak Romea Castellucciego, sięgają kilkuset tysięcy euro.
Pojawia się jednak jeszcze inny problem: największe polskie sceny dysponują pokaźnymi funduszami, ale wciąż brak im odwagi, żeby regularnie angażować młodych twórców. Na szczęście przykłady Klaty, Kleczewskiej czy Wysockiej zapowiadają coraz śmielsze zmiany. Teatr nie może się przecież dziać nigdzie.