Ci, którzy swoją przygodę z serią o nastoletnim czarodzieju zaczęli jako 9-letnie dzieci, są już dorośli. 7 książek, 8 części filmu, 11 lat od wydania pierwszej odsłony sagi w Polsce. I miliony dolarów wpompowane w produkcję oraz promocję coraz bardziej zaawansowanych technologicznie, ale miałkich pod względem treści, filmów.
Historia powstania pierwszej książki o Harrym Potterze to już prawie legenda. Bezrobotna, samotnie wychowująca córkę, nikomu nieznana pisarka i nauczycielka angielskiego na pomysł o przygodach chudego, rozczochranego i obdarzonego niezwykłą mocą chłopca wpadła w pociągu. W czasie kilkugodzinnej podróży, pozbawiona laptopa (lata 90.) czy chociażby ołówka, zbudowała w głowie bazę powieści, która miała stać się fenomenem początku nowego tysiąclecia i ewenementem w popkulturze. Wymyślona przez J. K. Rowling historia tocząca się na pograniczu świata magii i szarej angielskiej rzeczywistości, gdzie nieustannie toczy się walka dobra ze złem, a głównymi bohaterami są niewinne nastolatki, które muszą stawiać czoła kolejnym monstrum i czarodziejom przeciągniętym na stronę czarnej magii z daleka wieje banałem. W stronę serii książek o Harrym Potterze można skierować potężne działa krytyki – że infantylne, napisane mało wyszukanym językiem, chwilami nielogiczne i niespójne, momentami naciągane. Autorka głównym bohaterem uczyniła jednak 11-letniego chłopca, z założenia książka ta miała więc trafić do młodego czytelnika. A to, że zaczarować dali się również bardziej wymagający i krytyczni dorośli świadczy tylko o jej fenomenie. Pisarka, która dzięki swojej wyobraźni zarobiła kilka miliardów funtów, stworzyła niesamowity świat magii i rozbudowywała go przez kolejnych 7 części książki, oferując znudzonym nastolatkom możliwość przeniesienia się myślami do alternatywnej, bajkowej rzeczywistości. Harry, Ron i Hermiona nie żyją w prosto zbudowanej magicznej krainie, gdzie kilka osób macha różdżkami i krzyczy zaklęcia, ale w misternie skonstruowanej, realnej w swojej niezwykłości rzeczywistości, naszpikowanej wszelkiego rodzaju nawiązaniami do kultury i historii.
Przynosząca wielomilionowe zyski seria książek szybko skusiła producentów z Hollywood do stworzenia filmowych odpowiedników przygód o Harrym Potterze. Dopiero kilka dni temu, 15-ego lipca 2011 zakończył się trwający 10 lat maraton. W tym czasie czterokrotnie zmieniano reżyserów, co wyraźnie odbiło się na stronie wizualnej i atmosferze poszczególnych filmów. O ile dwie pierwsze części, reżyserowane przez Chrisa Columbusa (twórca m.in. „Kevina samego w domu”), wyraźnie skierowane były do młodszych widzów, o tyle ostatnie poziomem grozy znacznie przewyższają możliwości nerwowe nastolatków. W „Kamieniu filozoficznym” i „Komnacie Tajemnic” magia biła z ekranu, młodzi aktorzy dopiero uczyli się swojego fachu, fabuła nie była jeszcze zbyt skomplikowana, a cała otoczka prawdziwie bajkowa. Wraz z kolejnymi latami i dojrzewaniem głównych postaci zmieniały się również filmy. I tak „Więzień Azkabanu”, kręcony przez Alfonso Cuarona, pokazał, że czarodziejski świat wcale nie jest taki wspaniały i kolorowy. 3. część – mroczna, chwilami przerażająca i zdecydowanie bardziej dynamiczna od pierwszych dwóch – była zapowiedzią zmian, które miały nastąpić w kolejnych ekranizacjach.
Opasłe tomy książek, z których najdłuższa ,„Harry Potter i Zakon Feniksa”, ma prawie 1000 stron, wymagały od scenarzysty (Steve Kloves, przy „zakonie” Michaela Goldenberga) ogromnej samodyscypliny i dużej dozy wyobraźni. Musiał on możliwie skondensować fabułę, pozbyć się niepotrzebnych dla zrozumienia filmu wątków i jednocześnie zachować bogactwo treści. Dla fanów powieści każde cięcia są oczywiście gwałtem na oryginale, dokonywanym według subiektywnego klucza scenarzysty, a ekranizacje nigdy nie sprostają wymaganiom „potteromaniaków”. Nie da się jednak zaprzeczyć, że twórcy filmowej serii, mając ogromne zaplecze finansowe i doskonałą ekipę, przenieśli na ekran to, czego część z czytelników nawet nie potrafiła dobrze sobie wyobrazić. Co więcej, udało im się stworzyć osobne zjawisko i zdobyć nowych wielbicieli Pottera, którzy nigdy nie zajrzeli do książki, a między Harry’m i Danielem Radcliffe’em stawiają znak równości.
15-ego lipca 2011 zakończył definitywnie dekadę Harry’ego Pottera. Ósma część filmowej sagi jest kontynuacją obrazu sprzed roku – „Harry’ego Pottera i Insygniów Śmierci”. Mimo że objętościowo ostatnia książka J. K.Rowling wcale nie jest liderem, producenci postanowili podzielić ją na dwa odcinki. Czy zadecydowały o tym względy finansowe, starania o możliwie wierne odtworzenie ostatniej, wyczekiwanej części czy należyte pożegnanie idola? Prawdopodobnie wszystko po trochu. Czy było to dobre posunięcie? Zdania są podzielone tak, jak bardzo podzielona została siódma część sagi. „Insygnia Śmierci II” w dużej mierze odbiegają od „jedynki”. Przede wszystkim nakręcone zostały w technice 3D, co z założenia miało zwiększyć ich aktrakcyjność. Biorąc pod uwagę przeładowanie najnowszej ekranizacji efektami specjalnymi i spektakularnymi scenami akcji oglądanie filmu w 3D może robić wrażenie, jest jednak próbą zatuszowania licznych niedoskonałości produkcji. Przede wszystkim materiał pozostały do zrealizowania drugiego odcinka uczynił z niego bardziej relację z pola bitwy niż przygodową opowieść, do której przywykliśmy przez wszystkie poprzednie części. Zamiast dialogów, które i tak zawsze były najsłabszym punktem filmów o szkole magii, premierowy obraz wypełnia patetyczna muzyka i przytłaczające odgłosy ciągłych walk między młodymi czarodziejami a rosnącymi w siłę śmierciożercami. Niektóre sceny wzbudzają zachwyt albo autentyczne przerażenie – mowa tu o momentach, gdzie głównymi bohaterami byli graficy komputerowi i ich niesamowite, wizualnie doskonałe twory, jak chociażby smok strzegący Banku Gringotta czy armia kamiennych strażników Hogwartu. Inne z kolei nużą, są przeciągnięte lub niezrozumiałe dla tych, którzy nie znają powieści. „Harry Potter i Insygnia Śmierci II” z całą pewnością podsumował zmiany, które dokonały się na przestrzeni lat w sposobie kręcenia kolejnych filmów na podstawie książek J. K.Rowling. Nie jest to już bajka dla maluchów, ale kino akcji dla widzów o dużej wytrzymałości i stalowych nerwach. Wszystko toczy się tutaj szybciej, gwałtowniej i bardziej brutalnie. Harry, który jeszcze kilka lat temu był 11-letnim chłopcem, jako dorosły mężczyzna nie może liczyć na taryfę ulgową. Ulgowo nie zostanie potraktowany także brytyjski aktor, wcielający się w rolę Pottera. Danielowi Radcliffe’owi, uczącemu się filmowego kunsztu w trakcie kręcenia kolejnych części, daleko pod względem umiejętności chociażby do Ruperta Grinta (Ron), nie mówiąc o wielokrotnie nagradzanej i doskonałej w roli Bellatrix Heleny Bonham Carter.
7 miliardów dolarów – tyle w sumie zarobili twórcy ośmiu części przygód Harry’ego Pottera. Warto wybrać się do kina, dołożyć do tej magicznej sumy kilkanaście złotych i w wymiarze 3D zakończyć wieloletnie szaleństwo związane z czarodziejem z blizną na czole. Jedna przestroga – tylko nie w dubbingu.
„Harry Potter i Insygnia Śmierci II”
reż. David Yates
premiera: 15 lipca 2011
dystrybucja: Warner Bros. Entertainment Polska