Spec od najlepszej sieczki znowu za kamerą. Drugi – obok Tarantino – mistrz postmodernistycznego kolażu, za namową fanów rozwija w cały film fikcyjny trailer umieszczony wcześniej w „Planet Terror”.
Filmy obu panów brałem zawsze w ciemno – wiadomo, że chodzi o zabawę i nie warto kopać głębiej. Tym razem jednak trzeba powiedzieć, że Rodriguez zjadł własny ogon. Wyszła ledwie zjadliwa rzeź – pomnażanie w nieskończoność narzędzi mordu, ilości ketchupu, latających głów, a wszystko to opakowane w quasi-polityczną fabułę, która nie byłaby taka zła, gdyby reżyser nie drapował jej w pseudoautentyczny przekaz społeczny – „krzyk ludzi zmęczonych własną bezradnością”, jak sam zresztą mówił w wywiadzie.
Dla kogoś, kto zasmakował w poprzednich dziełach Rodrigueza, „Maczeta” nieznośnie się dłuży, wprost ciągnie jak makaron, choć to zaledwie niecałe dwie godziny. „Planet Terror” było rewelacyjne, klimatyczne w całym igraniu z konwencją tanich horrorów, niemniej czuło się, że wyznacza już granicę w zagęszczaniu łubudu, na które widz rychło tępieje. „Maczeta” staje w miejscu, bo nie serwuje niczego ponadto – dialogi są fatalne (i Rodriguez powinien pamiętać, że daleko mu do ciętego języka Tarantino), scenariusz totalnie klepie biedę i akurat jego luk nie sposób wytłumaczyć zrywaniem taśmy, jak w kinie „Grindhouse”.
Nie pomaga tym razem odgrzewanie aktorskich dinozaurów – przez babranie się w komediach De Niro zupełnie postradał charyzmę i magnetyzm. Niby jest Don Johnson, ale chowa się ciągle za okularami i w sumie tak, jakby go nie było. Co do Danny’ego Trejo, pozostaje on małomówny nie tyle przez własne emploi, czy odgrywany typ twardziela, ale przede wszystkim dlatego, że jest najzwyczajniej miernym aktorem i powinien zwyczajowo trzymać się z tyłu, tak jak padre Cortez (Cheech Marin). Steven Seagal może się podobać, bo dobrze się sparodiował, poza tym wcielił się w zły charakter, a końcowa scena, kiedy toczy te swoje kung-fu ruchy i popełnia harakiri, jest naprawdę niezła. Do pań trudno mieć zarzuty – Michelle Rodriguez oraz Jessica Alba doskonale dekorują scenerię.
Kiedy myślę o „Desperado”, „Od zmierzchu do świtu”, „Sin City”, czy nawet „Planet Terror”, wspominam chętnie całe filmy i wracam do nich. Nowe dzieło to tylko jałowa sklejka scen, mniej lub bardziej wymyślnych w brutalności. W ogóle nie ma napięcia, które prowadziłoby widza od początku do końca. Reżyser znajduje się w tej komfortowej sytuacji, że większość zarzutów może sparować prostym: „to gra z konwencją”, ale nie dajmy się zwariować. Reżyser się wypala, a „Maczeta” to po prostu nędzny film. Lepszym pastiszem (nawet jeśli tylko półświadomym) okazali się „Niezniszczalni”.