Kiedy jej rówieśnice spędzały czas na zgodnych z etykietą konwersacjach przy filiżance herbaty, ona robiła zdjęcia. Julia Margaret Cameron była jedyną fotografką lat 60-tych XIX wieku w Wielkiej Brytanii. Podobno tuż przed śmiercią wypowiedziała słowo „pięknie”.
– Może cię to zabawi, mamo, próba fotografowania podczas twojej samotności – powiedziała córka Julii, wręczając jej prezent. Był to drogi, nieporęczny i ciężki aparat na szklane płyty o formacie 10 x 15 cali oraz zestaw do mokrego kolodionu. To była zima 1894 roku, a Julia Margaret Cameron miała czterdzieści osiem lat. Tak zaczęła się jej przemiana, ze statecznej arystokratki w fotografa, który zapisze się na kartach historii.
Między indiami a Europą
Julia dbała o piękno swoich portretów; piękno formy i wydobycie wewnętrznego piękna postaci. Być może jej wrażliwość ukształtował fakt, że dorastała pośród dzieł sztuki wersalskich ogrodów Ludwika XVI. Była córką Jamesa Pattle’a, urzędnika Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i Adelaine de l’Etang, francuskiej arystokratki. Przyszła na świat 11 czerwca 1815, kiedy rodzina przebywała w Kalkucie. Opuściła Indie, których klimat nie sprzyjał jej zdrowiu, by wyjechać do europejskich szkół w Wielkiej Brytanii i Francji. Jako przyszła szanująca się dama, Julia musiała uczyć się w renomowanej szkole dla dobrych panien, poznawać obce języki, etykietę i sztukę konwersacji.
Gdy wróciła do Kalkuty jako dwudziestojednoletnia, wyedukowana dama, poznała prawnika, Cherlesa Haya Camerona. Ten, o dwie dekady starszy mężczyzna, został rok później jej mężem. Mieszkali w Indiach. Julia brylowała na tamtejszych salonach: zbierała pieniądze dla ofiar głodu w Irlandii, była też tłumaczką niemieckiej ballady „Lenore”.
Gdy Charles przeszedł na emeryturę, postanowili przenieść się do Wielkiej Brytanii i zamieszkali na wyspie Wright, w miasteczku Freshwater.
Nowa pasja, nowe życie
Niedługo po przybyciu do Wielkiej Brytanii Julia zawarła znajomości ze znanych wówczas fotografami – Charlesem Dodgsonem i Oscarem Rejlanderem. Dzięki tym przyjaźniom poznała nową formę sztuki – fotografię. Jednak w wir pasji rzuciła się, kiedy mąż i córka podarowali jej pierwszy aparat. W komórce na węgiel założyła ciemnię, a w starym kurniku studio portretowe. Podobno służące zatrudniała nie ze względu na referencje, ale ze względu na ich urodę, którą mogłaby uwiecznić na fotografiach. Fotografowała rodzinę, służbę i znajomych, których jej nie brakowało. Jako członkini tamtejszej elity towarzyskiej miała wolne wejście na salony. Do jej znajomych należeli ludzie kultury i sztuki, poeci, malarze, naukowcy: Browning, Taylor, Darwin, Herschl, Watts czy Hunt.
Już po roku fotografowania została członkinią Photographic Societies of London and Scotland. Wystawiała i sprzedawała swoje prace, m.in. na wystawach Towarzystwa Fotograficznego w Londynie oraz w Edynburgu, Dublinie, Paryżu i Berlinie, gdzie w 1866 roku zdobyła złoty medal. Szybko zaczęła rejestrować wykonane przez siebie portrety w Brytyjskim Biurze Praw Autorskich (British Copyright Office) – dzięki temu wiele jej prac przetrwało do dziś.
Jak obrazy Caravaggia
Niektórzy twierdzą, że była dewotką – mnóstwo jej prac to portrety stylizowane na postaci religijne lub sceny biblijne, głównie Madonny i anioły. Modeli wybierała zgodnie z kryteriami stosowanymi przez Michała Anioła, Leonarda da Vinci i Rafaela. Portrety Julii Cameron często przypominają stylistyką obrazy olejne Rembrandta czy Caravaggia. Jej kontakt z modelem oraz wydobycie jego cech psychologicznych i uwiecznienie ich na zdjęciu, wyprzedzały rozumienie fotografii o kilkadziesiąt lat. – Mając ludzi przed swoim obiektywem, całą duszą usiłowałam spełnić wobec nich mój obowiązek poprzez wierne zarejestrowanie wewnętrznej wielkości oraz zewnętrznej postaci człowieka. W ten sposób wykonywana fotografia była niemal uosobieniem modlitwy – pisała w swoim dzienniku.
Używała wyłącznie światła dziennego. Tak powstawały jej najlepsze prace, przy dużym zbliżeniu miękko rysującym obiektywem. Na zdjęciach, zwłaszcza mężczyzn, barwy ciemne są niezwykle intensywne, głębokie, trochę tajemnicze. Do fotografowania kobiet używała światła rozproszonego. Postacie kobiece były zamyślone, jakby nieobecne.
Z życia wzięte
Była cierpliwa. Potrafiła czekać trzy lata, zanim odważyła się ponownie sfotografować Tennysona. Gdy chciała sfotografować Garibaldiego, stała pod jego domem kilka godzin, aż uznał ją za żebraczkę. Aby pokazać charakter Hershella, jej przyjaciela, poprosiła go o umycie włosów. Uzyskała dzięki temu znakomity efekt – włosy sterczały naokoło głowy.
Cameron starała się odzwierciedlać osobowość modeli na zdjęciach. Nie fotografowała osób pięknych. Wolała rejestrować wnętrze postaci. Wydobywać na zdjęciu ich charakter, a nie tylko wygląd. Mówiła, że fotografuje zarówno wspaniałość wnętrza człowieka, jak i cechy zewnętrzne jego wyglądu.
Jej prace nie zyskiwały przychylności ówczesnej krytyki. Jakość pracy pozostawiała wiele do życzenia. Zwykle zostawiała na fotografiach smugi, pracowała na pękniętym szkle. Nie stosowała też raczej retuszu. Nie twierdziła, że jest profesjonalistką. Portretów zwykle nie tytułowała. Wystarczał podpis: Z życia wzięte.
Powrót do Indii
W 1875 roku rodzina Cameronów powróciła na Cejlon. Julia zajęła się fotografowaniem tubylców. Napotykała mnóstwo problemów natury technicznej, ze zdobyciem roztworów chemicznych, odczynników i destylowanej wody, niezbędnych do wywoływania fotografii. Poza tym, Indie nie zbyt dobrze przyjęły panią fotograf. Nie mogła już tak łatwo wejść do świata artystycznej bohemy. Miała też spore problemy ze sprzedażą fotografii, a proces ich tworzenia wówczas nie należał do tanich. Julia Margaret Cameron zmarła po krótkiej chorobie 26 stycznia 1879 roku. Jej kariera przyszła późno i trwała krótko, bo tylko 12 lat. Dziś postrzega się ją jako najbardziej profesjonalną amatorkę fotografii końca XIX wieku, ale i kobietę, która dowiodła, że życie zaczyna się po czterdziestce.