Ostatnie lata przynoszą triumf dokumentu fotograficznego. W galeriach, albumach, a nawet w cotygodniowych dodatkach do prasy codziennej oglądamy go w zdecydowanie dużych ilościach. Skąd to powodzenie?
Dokument jest metodą na przybliżenie, często w lekkostrawnej formie, wielu współczesnych zagadnień, które co i rusz wypływają na wierzch życia społecznego, a są mało znane lub nie całkiem akceptowane. Dzięki pokazaniu ich na zdjęciach jest szansa na poznanie, czy choćby przyjęcie do wiadomości ich istnienia, a w konsekwencji tolerowanie, a może nawet zaakceptowanie. Realizacje dokumentalne uświadamiają też skalę niektórych zjawisk społecznych i przypominają sprawy, zdawałoby się, znane, ale odsuniętych gdzieś na bok, mimo że uważane są za istotne.
Fascynacja dokumentem pojawia się na całym świecie. U nas także, o czym świadczy kilka głośnych wystaw, jak „Nowi dokumentaliści” w warszawskim CSW, „Teraz Polska” na Miesiącu Fotografii w Krakowie, czy zeszłoroczna prezentacja „Efekt czerwonych oczu” w CSW. Niemal na stałe gości na łamach dodatków do „Gazety Wyborczej” – w „Wysokich Obcasach” i „Dużym Formacie” oraz na wszelkich festiwalach i wielu konkursach fotografii. Nawet na ostatnim World Press Photo nagradzano klasyczne dokumenty chętniej niż reportaże.
Za popularyzowanie nowych zjawisk chwała autorom zdjęć, kuratorom wystaw, edytorom w czasopismach i wydawcom albumów. Jednak, przyglądając się bliżej dominującej tendencji fotograficznej, szczególnie gdy jest okazja zapoznania się z większą ilością takich realizacji, rzuca się w oczy ich nieprawdopodobne podobieństwo. Nie ma znaczenia temat, choć często jest on z punktu widzenia życia społecznego bardzo ważny. Niemal wszystkie dokumenty robione są na jedno kopyto, niezależnie od tego, o czym opowiadają, kto je robił i w jakim punkcie kuli ziemskiej powstały. Zaskakujące, że są najprostszą formą fotografii, a ich kompozycja i sposób realizacji stanowią powtórzenie kanonicznego modelu najbardziej tradycyjnego ujmowania postaci w kadrze, wprowadzonego u zarania fotografii. Z tym że te pomysły z pierwszej połowy XIX wieku warunkowane były poważnymi ograniczeniami technicznymi, zdjęcia były statyczne, bo ich bohaterowie musieli opierać się o specjalne podpórki, by nie poruszyć się w trakcie wielosekundowego czasu naświetlania szklanego negatywu. I choć od dawna nie istnieją te kłopotliwe ograniczenia, to pomysł na kadr pozostaje taki, jak przy pierwszych fotografiach ślubnych, komunijnych oraz wzorowanych na nich zdjęciach rodzinnych, wykonywanych masowo w XIX-wiecznych zakładach rzemieślniczych: bohaterowie stoją w centrum kadru i wpatrują się w obiektyw aparatu, jedynie niepokorne dzieciaki czasem łamią niezmienialną konwencję.
Wydawałoby się że w ciągu 170 lat istnienia fotografii tak wiele zmieniło się w technice, kulturze i życiu społecznym, że wszystko powinno być trochę inne niż dawniej, a jednak standardowy kanon fotograficzny nie uległ żadnym przemianom. Jak bohaterowie pierwszych fotografii stanęli sztywno w centrum kadru, tak i ich późne praprawnuki dalej tam stoją, nie mogąc wyrwać się z tego zaczarowanego miejsca. Może rzeczywiście nie da się przełamać tej prostej i łatwo wpadającej w oko konwencji? Od czasu, gdy tzw. zwykli ludzie mogą pozwolić sobie na zakup aparatu fotograficznego, także i ich fotografia, szczególnie wakacyjna, jest realizowana według tego pierwotnego pomysłu. Pewnie dlatego, że ta klasycznie centralna kompozycja zdjęć dokumentalnych pozwala każdemu odbiorcy na łatwostrawne konsumowanie treści obrazu, a więc i jego zrozumienie.
Ale czy ta opatrzona od stu siedemdziesięciu lat forma sprzyja zapamiętaniu kolejnych ważnych tematów? Czy powtarzając najpopularniejszą i na dodatek masowo realizowaną konwencję fotograficzną autorzy dzisiejszych dokumentów czynią swoje zdjęcia ciekawymi, przyciągającymi uwagę? Gdy bohaterami zdjęć są znani ludzie albo dziwacy i odmieńcy, na tyle zwracają uwagę widzów, że często nie zauważa się banalności kadru. Ale gdy opowiada się o najrozmaitszych nieznanych postaciach ciągle w ten sam sposób, zlewają się oni w jeden zbiór, w którym trudno odróżnić psychopatów od psychologów, gejów i birbantów od zacnych ojców rodzin, polityków od ich wyborców, a sprzątaczki od księżniczek. Ale też ta jedna wspólna konwencja jest najbardziej demokratyczną formą opowiadania o ludzkim zbiorze z całym bogactwem jego niebywałej różnorodności. Przez prosty zabieg kompozycyjny wszyscy stają się sobie równi. Może więc właśnie dzięki fotografii dokumentalnej o nieco nudnej i powtarzalnej konwencji udaje się zapisać piękną, choć zupełnie nierealną ideę równości wszystkich bardzo różnych ludzi?
Publikacja zdjęć ma charakter edukacyjny.