Chanuka i Andrzej. Historia jednego zdjęcia
Pana Andrzeja poznałem, zagubiwszy się – trochę specjalnie – w poszukiwaniu placu Grzybowskiego. Specjalnie, bo bawiło mnie opisywanie Aleksandrze Marii punktów charakterystycznych mojej lokalizacji: pola, które okazało się boiskiem; wysokiego bloku naprzeciwko synagogi, który pozostając blokiem, okazał się nie tym; hałdy i dwóch koparek zupełnie jak ze śląskiego miasteczka; Radisson Blu; wreszcie gigantycznej zielonej tuby, w której poruszały się windy. Połączenie telefoniczne zerwało się nagle przy którymś skrzyżowaniu. W moją stronę szło jednak dwóch panów, emanując warszawskością. Gdy zapytałem o drogę, okazało się, że też idą na plac Grzybowski, też na Chanukę. Pan Andrzej wyjaśnił, że przyleciał z Danii, gdzie mieszka, przez Izrael, gdzie jest teraz 30 stopni, na Wolę, gdzie się wychował i gdzie jest mróz.
Minęliśmy pięknie oświetlony plac, który dopiero szykował się do uroczystości z udziałem członków Gminy Żydowskiej i władz miasta, by podejść pod Kościół Wszystkich Świętych. Mój przewodnik wskazał na umieszczoną z boku tablicę upamiętniającą Polaków, którzy ratowali Żydów i skomentował z uśmiechem:
„Powiedziałem kiedyś proboszczowi, że jak się chwalić, to porządnie, a ta tablica tak przy kiblu”. Dodał także, że podczas II wojny, gdy kościół znalazł się na terenie getta, ks. Godlewski, jego dawny proboszcz, udzielał Żydom schronienia. Potem dołączyliśmy do zgromadzonych na placu, a ja zrobiłem to zdjęcie. Śnieg chrzęścił pod butami, rabin walczył z wiatrem, by zapalić świecę, tłum patrzył w napięciu, a kilka pań wołało do fotografów „Zasłaniacie, stańcie z tyłu, bo dzieci nic nie widzą!”.