Globalizacja dotyka wszystkich sfer naszego życia, w tym również kinematografii. Nie mamy szansy przed nią uciec, musimy ją po prostu zaakceptować. Amerykańska kultura stała się wyznacznikiem dla całego świata. Korzystając z jej schematów mamy gwarancję porządnej rozrywki. Widać, że Clint Eastwood czerpie z tych przywilejów. W swoim najnowszym filmie pokazuje kontrowersyjną historię pilota, będącą sztandarowym przykładem głównego nurtu amerykańskiego kina.
W styczniu 2009 roku cała Ameryka zamarła oglądając awaryjne lądowanie samolotu prowadzonego przez kapitana „Sully’ego” Sullenbergera (Tom Hanks). Jego heroiczny czyn zyskał miano „cudu na rzece Hudson”, gdy 155 osób przeżyło katastrofę lotniczą bez najmniejszego szwanku. Media natychmiast okrzyknęły „Sully’ego” bohaterem, jednak komisja lotnicza NTSB nie podzielała panującego entuzjazmu. Podczas przesłuchań załogi samolotu sugerowała, iż nierozważnie narazili oni pasażerów na ogromne niebezpieczeństwo. Teraz piloci muszą stawić czoła niewzruszonym urzędnikom i ratować swoje dobre imię.
Sully z pewnością nie będzie najlepszym filmem w karierze Clinta Eastwooda. Nie dorównuje poziomem jego dwóm najwybitniejszym dziełom Za wszelką cenę i Gran Torino, jednak w żadnym wypadku nie można mówić o zupełnym rozczarowaniu. Duet Clinta Eastwooda i Toma Hanksa był z pewnością dużym zaskoczeniem. Bezkompromisowy republikanin podjął współpracę z ostentacyjnym demokratą i jej rezultatem będzie zapewne oscarowa nominacja dla Toma Hanksa. Jego kreacja jest najmocniejszym elementem tego filmu, aktor przekonuje naturalną grą i świetną charakteryzacją, łudząco przypominając prawdziwego Sullenberga. Fabuła opiera się na sprawdzonych mechanizmach, moment katastrofy znany z przekazów medialnych możemy oglądać w kilku różnych perspektywach. Manewr trwający 208 sekund został imponująco zobrazowany, widzimy go m.in z wnętrza kokpitu samolotu czy okien nowojorskich wieżowców. Ten niewielki ułamek czterdziestoletniej kariery Sullenberga stanowi dla Eastwooda istne clou całego filmu.
Imponuje mi sposób, w jaki Amerykanie dbają o pamięć swoich bohaterów, niestety w Polsce ciągle mamy z tym problem. Takie filmy nie mogą być przepełnione patosem czy naciąganym uszlachetnianiem postaci. Eastwood przedstawia historię w bardzo neutralny sposób, jednak pozostawia pewien niedosyt. Zdecydowanie brakuje scen powodujących poruszenie. Trzeba przyznać, że najbardziej urzekający moment Sully’ego dzieje się w trakcie napisów końcowych. Autentyczny Sullenberg spotyka się z pasażerami feralnego lotu. Bije od nich wzajemny szacunek i rodzaj wdzięczności, bardzo trudnej do opisania. Na pewno Sully jest filmem dobrze zrealizowanym, jednak nie sądzę żeby na stałe przeniknął do świadomości widzów. Obraz po kilku dniach staje się obojętny, nie skłania do dalszej refleksji.