Filmowa seria Transformers, która opowiada o przygodach znanych z komiksów i seriali robotów zmieniających się w pojazdy, jest bez wątpienia wyjątkowa. Pomimo (w najlepszym razie) przeciętnego poziomu, jaki prezentują kolejne jej części, na całym świecie zarabiają one ogromne sumy pieniędzy. Jednak czy tym razem — wraz z filmem Transformers: Ostatni Rycerz — czara goryczy się nie przelała?
Najnowsza produkcja w reżyserii Michaela Baya, odpowiedzialnego również za poprzednie odsłony filmowego cyklu Transformers, kontynuuje opowieść o przygodach praworządnych Autobotów, walczących w obronie Ziemi z nikczemnymi Decepticonami. Pod wodzą szlachetnego Optimusa Prime’a muszą mierzyć się nie tylko z bezwzględnym Megatronem, lecz także częścią ludzkości, która nie dostrzega różnicy między podzielonymi przybyszami z kosmosu.
Transformers: Ostatni Rycerz cierpi na te same przypadłości, co poprzednie części serii — jest przeładowany akcją. Jej duża ilość w filmie w klimacie sci-fi może być pożądana, jednak kiedy trwa on dwie i pół godziny, a strzelaniny, pościgi i krzyki nie ustają niemal ani na chwilę, to robi się to zwyczajnie męczące. Trzeba przyznać, że efekty specjalne w swym rozmachu są imponujące i da się zauważyć, że znaczna część filmowego budżetu została przeznaczona właśnie na nie. Ich nagromadzenie po pewnym czasie zaczyna jednak nużyć. Niestety, kradną na tyle dużo czasu dialogom i próbom wyjaśnienia widzom, co się dzieje na ekranie, że w wielu momentach film jest po prostu niezrozumiały. Bohaterowie podejmują nielogiczne decyzje, a swoje zdanie często zmieniają w ułamku sekundy, bez wyraźnych przyczyn.
Aktorstwo w nowym filmie Michaela Baya jest po prostu groteskowe. Zbyt duża ilość scen komicznych, spośród których niewiele naprawdę bawi, sprawia że Transformers: Ostatni Rycerz przywodzi na myśl parodię poprzednich części serii. Wybitny przecież aktor — Anthony Hopkins — wcielający się tu w lorda Edmunda Burtona, sprawia wrażenie, że na planie zwyczajnie się wygłupiał. Powracający w roli Cade’a Yeagera Mark Wahlberg, ewidentnie nie mógł się zdecydować: stworzyć postać zawadiackiego żartownisia czy patetycznego herosa. Koniec końców utalentowana i piękna Laura Haddock dostała do zagrania niezbyt oryginalną rolę wykształconej i wyniosłej Brytyjki — Vivian Wembley.
Montaż w Transformers: Ostatni Rycerz miał zapewne za zadanie dynamizować akcję. Wprowadza jednak taki chaos, że dynamizuje tylko frustrację widza. Kamera przemieszcza się jak oszalała, skąpi panoramicznych ujęć i nie daje skupić się nawet wtedy, gdy mają miejsce ważne dla fabuły wydarzenia.
Nie jest jednak tak, że w nowym dziele Michaela Baya nie da się doszukać żadnych mocnych stron. Zaletą produkcji, jak zawsze w filmach z tego cyklu, jest wspaniała muzyka. Szkoda tylko, że stanowi tło dla tak pokracznego tworu. Na uwagę zasługuje też fakt osadzenia sekwencji otwierającej film w czasach średniowiecza i powiązanie historii Transformersów z legendą o Królu Arturze. Choć w pierwszej chwili pomysł może się wydać dziwny, wykorzystanie go wyszło produkcji na dobre. Dla fanów serii gratką będzie bez wątpienia kilka ujęć z Cybertronu — ojczyzny Autobotów i Decepticonów.
Transformers: Ostatni Rycerz to niestety film z masą błędów. Z klimatu pierwszej części serii nie pozostało praktycznie nic. Wartka akcja i przesadny patos mogą ściągnąć do kina młodych odbiorców, którzy zasilą zyski produkcji poprzez zakup zabawek i gadżetów na licencji. To po części dzięki temu poprzednie odsłony cyklu święciły sukcesy box office. Ale czy tym razem scenariusz się powtórzy i dzięki temu dostaniemy kolejny film spod znaku Transformers? Pierwsze wyniki na to nie wskazują.