Justyna Bednarek - zdjęcie z archiwum prywatnego pisarki

Skarpetki, kuny i cała reszta, czyli jak zostać pisarką? Wywiad z Justyną Bednarek.

Dla mnie naturalnym jest opowiadać bajki – mówi autorka popularnych baśni. I dodaje – Nie ma żadnego tematu, którego nie dałoby się poruszyć w książce dla dzieci…

Adam Pośrednik: Dlaczego Pani zdecydowała się pisać książki dla dzieci, a nie dla dorosłych? Kiedy narodził się ten pomysł?

Justyna Bednarek: Po pierwsze, mam określony charakter, dość infantylny [śmiech]. Sama jestem trochę „dużym dzieckiem”. Odkąd pamiętam, zawsze czułam się artystką i mimo że na poważnie zaczęłam pisać w wieku 45 lat, to zawsze chciałam to robić; a nie robiłam, bo – nazwijmy to tak – bałam się surowej oceny otoczenia. Po drugie, mój tata był fantastycznym bajarzem. Co wieczór nam opowiadał bajki na dobranoc, często czytał książki fantastycznych pisarzy. Mieliśmy wielką bibliotekę bajek. Tak mi się wryło w świadomość, że świat bajki, świat fantazji, to kraina wiecznej szczęśliwości.

A o Etruskach też opowiadał?

[śmiech] Trochę opowiadał. [Ojciec pani Justyny, prof. Witold Dobrowolski, był archeologiem – przyp. AP] Kiedy byłam młodsza, to dobrze pamiętałam te wszystkie mitologiczne zawirowania i ich warianty. Zresztą, z naszego punktu widzenia, mity to też trochę bajki.

Podobno trudniej jest pisać dla dzieci niż dla dorosłych, czy to prawda?

Nie jestem pewna, to tak się mówi. To jest może trudne dla ludzi, którzy swoją krainę dzieciństwa opuścili na zawsze, ale ja jej nie opuściłam. Dla mnie naturalnym jest opowiadać bajki. Zdarzyło mi się jednak napisać parę książek dla dorosłych, więc mam porównanie. Tak naprawdę nie ma żadnej różnicy, w sensie aktu twórczego. Trzeba tylko innych słów używać; wykazać się większą delikatnością, zwłaszcza w przypadku „trudnych tematów”. Wydaje mi się, że nie ma żadnego tematu, którego nie dałoby się poruszyć w książce dla dzieci. Używając odpowiednich słów, traktując dziecko poważnie, możesz omawiać najboleśniejsze tematy.

Teraz chciałem poruszyć temat tzw. „kobiecej literatury”. Wiem, że napisała Pani kilka takich książek z panią Kaczanowską, a także opowiadania do gazet. Jak ocenia Pani ten gatunek?

Literatura to rozległe pojęcie, obejmuje wiele rzeczy. Ludzie czytają proste historie miłosne nie po to, żeby się rozwijać, ale żeby odetchnąć, mieć chwilę relaksu – i po to pisze się te książki. Możemy oglądać dramaty Bergmana, ale również filmy o Bondzie. Zupełnie inny rodzaj rozrywki. Ponieważ nie schodzimy poniżej pewnego poziomu, bohaterowie są pełnokrwiści i mówią literackim językiem polskim – to myślę, że jest to w porządku. Oczywiście nie wierzę, że one mnie przeżyją, ale dla jakiejś grupy ludzi swoje zadanie spełnią.

Gdybym miał przedstawić wybór, do czego ma Pani większy sentyment – do literatury kobiecej czy literatury dziecięcej…

Nie, to są zupełnie inne historie. Tworząc literaturę dla dzieci, tworzę sztukę. Czuję się artystką. Natomiast pisząc dla kobiet, tworzę – nazwijmy to tak – literaturę użytkową. Rozrywkę lekką, łatwą i przyjemną. W książkach dla dzieci jestem prawdziwa „ja”

Rozumiem. Jakie są Pani inspiracje w pracy twórczej? Autorzy, konkretne dzieła?

Bardzo lubię podejście, jakie miała do dzieci Astrid Lindgren. To zresztą nic oryginalnego, bardzo wielu pisarzy się do tego przyznaje. Ona właśnie w taki „korczakowski” sposób zobaczyła w dziecku człowieka. N.p. w jej książkach dzieci są często mądrzejsze od dorosłych. Tak też czasem bywa w życiu. Podobnie jest u Roalda Dahla, jego książki też mi się podobają i marzyłabym o tym, żeby pisać tak doskonale jak on. Bardzo mi się podobają bajki Pierre’a Gripari’ego (n.p. „Opowieści z ulicy Broca” – to takie francuskie bajki, mało znane w Polsce). Są świetne! Ma bardzo fajne obserwacje z życia codziennego, a w tym wszystkim jest jakiś element fantastyki, n.p. w szafie mieszka czarownica. Staram się też tak pisać. Na pewno dużym źródłem inspiracji są też baśnie ludowe. W dzieciństwie tata czytał mi tego ogromne ilości, i to z całego świata: indiańskie, słowiańskie, włoskie itp. Moim ulubionym zbiorem były baśnie włoskie spisane przez wybitnego pisarza Italo Calviniego (mam je zresztą do tej pory). Oczywiście, kocham „Muminki”, jak wszyscy. Ale „Muminki” są na tyle niepowtarzalne, że trudno się na nich wzorować, bo byłyby to po prostu następne „Muminki”. Chociaż w sumie ja nie piszę w taki sposób. Więc to nie tyle inspiracja, ale coś, co bardzo, bardzo lubię.

Była Pani również dziennikarką. Proszę mi o tym opowiedzieć. Czy to był dobry czas?

Wiesz co, to był bardzo dobry czas. Niby zaczęłam się zajmować twórczością dosyć późno, po czterdziestce, ale moje życie zawsze było związane z pisaniem cały czas. Najpierw byłam tłumaczką z francuskiego [Justyna Bednarek ukończyła romanistykę – przyp. AP.], tłumaczyłam głównie filmy, potem pisałam do gazet, mądrzejsze lub głupsze teksty, ale nigdy nie starałam się pisać gorzej, cały czas ćwiczyłam warsztat.

Aha, czyli był to bardziej wstęp do wymarzonej kariery pisarskiej?

Tak. Dokładnie. Po prostu „gimnastykowałam się” w pisaniu. Starałam się pisać ładnie. Zresztą byłam doceniana, słyszałam od redaktorów, że dobrze się to czyta. No i nauczyłam się kilku rzeczy, które przydają się w pracy z wydawnictwem. Mianowicie pewnej elastyczności. Gdy piszesz tekst w gazecie, to czasem jesteś z siebie bardzo zadowolony. A potem przychodzisz do wydawnictwa i słyszysz: to skrócić, to przerobić. Za pierwszym razem cię boli, za drugim też. Za setnym już nie boli. Choć czasem też zdarza się, że mnie ktoś kompletnie nie zrozumiał. Wtedy mówię: chciałam tak i tak ma zostać. Mogę sobie na to pozwolić. Położyć się Reytanem i bronić koncepcji. Ostatnio tak miałam.

O, to ciekawe. Jak to się wyglądało?

Napisałam książkę dla starszych dzieci, „Dom nr 5”. Powiem ci, jak to się zaczyna: główny bohater, chłopiec, jest prześladowany ze względu na wadę wzroku. Pewnego razu jest zmuszony uciekać przed jednym z prześladowców. Ze względu na wykop na drodze zbacza z drogi do domu i trafia do starej posiadłości, razem z tym łobuzem, i obaj się przenoszą do innej rzeczywistości. Tam trwa wieczna wojna – My kontra Oni. Jest tam scena, w której jedna z bohaterek zostaje rozstrzelana za pomocą obelg. Ta książka nie ma sensu bez tej sceny. Wydawca uważał, że ta scena jest za brutalna, ale ja stwierdziłam: „być może popełniam błąd, lecz napisałam tą książkę dla tej jednej sceny”.

Dziwnym zbiegiem okoliczności dotarliśmy do następnego pytania – czy istnieje coś takiego jak „społeczna odpowiedzialność twórcy”, czy może powinien on tworzyć „sztukę dla sztuki”, dla samego siebie”?

„Sztuka dla sztuki”… Trzeba byłoby przyjąć założenie, że twórca stoi wyżej niż inni ludzie. Niż n.p. kasjerka w sklepie. Ja myślę, że prawda jest gdzieś tam pośrodku. Że w ogóle obcowanie z pięknem czyni nas lepszymi, głęboko w to wierzę. Gdyby sztuka składała się z rzeczy błahych, to daleko byśmy nie zaszli. Artyści powinni opisywać świat, ale dawać rozwiązania? Chyba raczej nie, bo to by była publicystyka. Sztuka jest efektem ubocznym zmagania się ze światem. Tak to widzę. Co do odpowiedzialności… Zastanawiam się nad tym n.p. w przypadku obrazów Beksińskiego. Ja wiem, że on był uznanym malarzem, ale mam wrażenie, że z jego obrazów wieje piekielnym chłodem. Że obcuję ze złem. To zresztą znajduje potwierdzenie w jego życiorysie, chociaż oczywiście wcale nie uważam, że Beksiński był złym człowiekiem.

Ale podpisywała Pani jakieś listy poparcia, udzielała się w akcjach charytatywnych…To też jest zabranie głosu, odpowiedzialność.

Jako uczestnik rzeczywistości, mam poglądy, których nie obawiam się wyrażać. Jednak w moich książkach dla dzieci staram się obracać wokół uniwersalnych wartości – takich, które łączą, a nie dzielą. Głęboko wierzę, że jest taka święta ludzka część wspólna, którą trzeba i warto pielęgnować. I ona przede wszystkim mnie interesuje.

Kończąc, chciałem zapytać się o rady dla początkujących pisarzy/dziennikarzy.

Nie mam technicznej rady. Mam tylko banalną radę: 10.000 godzin. Musisz coś robić 10.000 godzin, by zostać mistrzem. Ktoś tak kiedyś policzył. Ponadto uważam, że nie powinno się tworzyć dla publiczności, ale sięgnąć do siebie. Wszystko już było, ale ciebie nie było. Jeżeli będziesz tworzył w zgodzie ze sobą i ciężko pracować, to nie gwarantuję ci sławy i bogactwa, ale gwarantuję ci, że będziesz świetnym pisarzem.

Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Justyna Bednarek (ur. 1970 r. w Warszawie) – dziennikarka, tłumaczka i pisarka. Ukończyła romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Przez wiele lat współpracowała z różnymi redakcjami (m.in. z „Gazetą Wyborczą”). W 2015 r. wydała „Niesamowite przygody 10 skarpetek”, które zyskały wielką popularność i dostały Nagrodę Literacką m.st. Warszawy. Od tego czasu regularnie wydaje kolejne książki dla dzieci (oprócz kolejnych tomów „skarpetkowej sagi” są to m.in. „Pięć sprytnych kun”, „Babcocha” i „Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej”). Poza tym razem z Jagną Kaczanowską stworzyła serię powieści obyczajowych „Ogród Zuzanny”.

"Russendisko", czyli Rosjanie w Berlinie
Jak poradzi sobie trzech młodych rosyjskich Żydów bez zawodu rzuconych...
Sześć wyobrażeń o Bogu

Wiara jest tematem trudnym, a całkowite wyzwanie stanowią pytania, które...

Google kasuje niechciane linki
Już 70 tys. osób zgłosiło chęć usunięcia z wyszukiwarki Google...
"Madryt 1987": to nie tak miało być
„Zamknę dwójkę ludzi, starego mężczyznę i młodą kobietę, na dwa...