Kiedy patrzymy na mapę, Sri Lanka wygląda jak mała łezka leżąca gdzieś pod Indiami. Do niedawna nikt jeszcze nie chciał jej odwiedzać. W 1983 roku rozpoczął się krwawy konflikt między północą i południem, więc turyzm nie należał do najbardziej absorbujących życie wyspy zagadnień. Dziś w kraju panuje pokój, a dawny Cejlon staje się coraz bardziej popularnym celem wakacyjnych wojaży. Ja spędziłam tam niecały miesiąc i ze wszystkich miejsc najbardziej zafascynowała mnie północ kraju. Dlaczego?
W Dżafnie życie toczy się innym rytmem niż w pozostałej części wyspy. Przede wszystkim dlatego, że na północy kraju nie ma zbyt wielu turystów. Zagraniczni goście spragnieni upałów i słońca najchętniej odwiedzają południe Sri Lanki, gdzie można wygrzać się na pięknych, piaszczystych plażach, popić drinki pod palmą, ponurkować bądź też odwiedzić jeden z narodowych parków, gdzie podczas przejażdżki jeepem ogląda się spacerujące „na wolności” słonie. Wiele osób zapuszcza się też w głąb kraju, w tereny górskie, gdzie temperatura spada o jakieś piętnaście stopni (co i tak nie oznacza śniegu i mrozu, przy około dwudziestu stopniach robi się po prostu rześko). Tam dla odmiany można podziwiać piękne wodospady i spędzić czas bardziej aktywnie – chodząc bądź jeżdżąc na rowerze po górach. Jednym z obowiązkowych punktów w zwiedzaniu Sri Lanki jest dawna stolica kraju – Kendy. To właśnie z niej przyjechałam do Dżafny. Podróż autobusem, w którym oprócz mnie i moich dwóch koleżanek nie było ani jednej białej twarzy, trwała ponad dziesięć godzin, mimo że ta wyspa jest wielkości jednej piątej Polski. Gdyby nie autostrada, po której w drugiej części trasy jechał autobus, trwałaby pewnie jeszcze dłużej. Największym zaskoczeniem podczas tej długiej podróży była kontrola paszportowa, która odbyła się około dwie godziny przed przybyciem do Dżafny. Nie przekraczaliśmy przecież granicy kraju, w państwie panował pokój, a my nie byłyśmy wysłanniczkami misji pokojowej. Tymczasem na polecenie umundurowanego Lankijczyka musiałyśmy wysiąść z autobusu. Następnie poproszono nas o udanie się przed oblicza urzędników, którzy podsunęli nam pod nos formularze i zaczęli zadawać pytania o cel wizyty i zawód, jaki wykonujemy w swoich krajach. Patrzyli na nas przy tym bardziej podejrzliwie niż przyjaźnie, ale mniej więcej po kwadransie pozwolili na szczęście wrócić do autobusu i kontynuować podróż.
Na pierwszy rzut oka Dżafna to spokojne, żyjące własnym rytmem miasto. Chaturi jest jeszcze za mała, aby chodzić do szkoły, ale na ulicach można spotkać wiele dzieci ubranych w eleganckie, wyprasowane mundurki – wyglądają profesjonalnie i niewinnie, w niczym nie przypominając polskich rozwrzeszczanych uczniów podstawówek czy gimnazjów. Placówek edukacyjnych jest tu pod dostatkiem. Może dlatego, że to właśnie północ Sri Lanki (wcześniej nazywanej wyspą Cejlon) była zawsze głównym celem kolonialnych reform. Najpierw Portuglaczyków, następnie Holendrów, a w końcu Brytyjczyków. Zostawili tu wiele przepięknych postkolonialnych domów, ładne drogi i chrześcijańskie świątynie. Dzięki zachodnim funduszom powstało też wiele szkół. Iluzja sielanki powoli się jednak rozpływa, kiedy podczas spaceru po raz kolejny mija się uzbrojony patrol policji, a znika zupełnie, kiedy zauważa się jadący główną ulicą miasta… czołg! Dopiero wtedy dociera do świadomości fakt, że Sri Lanka to przecież miejsce, gdzie jeszcze niespełna cztery lata temu trwała jedna z najbardziej krwawych wojen domowych w historii świata. Dżafna była głównym siedliskiem terrorystów – organizacji Tamilskich Tygrysów, która przez wiele lat paraliżowała życie mieszkańców wyspy. Do tej pory powodem, dla którego przyjeżdża tutaj tak niewielu turystów jest historia i przeświadczenie, że na północy Sri Lanki nadal jest niebezpiecznie. Przed przyjazdem do Azji ostrzegano mnie nawet, że dochodzi tu do porwań i radzono, bym omijała tę część wyspy szerokim łukiem. Tymczasem w żadnym innym miejscu nie spotkałam tylu serdecznych ludzi. Nigdzie indziej nie doświadczyłam też prawdziwie lankijskiej atmosfery – pozbawionej turystycznej gorączki i przeświadczenia, że biały człowiek to maszynka do zarabiania pieniędzy.
Pomimo paroletniego pokoju kontrola wojskowa syngaleskiego rządu wywodzącego się z południa kraju nad tamilską mniejszością jest nadal wyraźnie zauważalna, co z jednej strony zapewniać ma poczucie bezpieczeństwa i stabilizację państwa, z drugiej jednak wzbudza niepokój i ogranicza w pewnym stopniu wolność tutejszej ludności. Czy taka sytuacja potrwa długo? Tego nikt nie wie. Póki co obecny prezydent kraju, który poprzez zwycięstwo nad Tamilskimi Tygrysami zyskał rangę narodowego bohatera (a nawet i bóstwa!), dzierży w ręku całą władzę. Poprzez obsadzenie własną rodziną wszelkich państwowych stanowisk nie musi martwić się odmiennym zdaniem opozycji ani obawiać, że ktokolwiek publicznie zademonstruje swoje niezadowolenie z rządzących polityków. Ja mogę mieć jedynie nadzieję, że przyszłość Chaturi i innych dzieci zamieszkujących północ wyspy będzie o wiele spokojniejsza i bardziej kolorowa niż życie starszego pokolenia. I że Sri Lanka – przez tyle lat nękana przemocą i nienawiścią – wreszcie odzyska spokój i w pełni zasłuży na miano kraju uśmiechniętych ludzi.