Kino ma odrywać od rzeczywistości

Dorota Podlaska, maniaczka kina azjatyckiego, jak sama o sobie mówi, to urodzona w Bydgoszczy, a mieszkająca w Warszawie niebanalna artystka. Do filmów pokazywanych na 5. Festiwalu Pięć Smaków stworzyła ilustracje-interpretacje, które były wystawiane przez cały festiwal w kinie Muranów. Co sama o nich myśli, czym się inspiruje w swoich pracach i z czego czerpie radość – opowiedziała specjalnie dla serwisu studenckiego PDF.

 

Monika Pomijan: Okej. Pierwsze pytanie, skąd w ogóle fascynacja kinem azjatyckim? Jak to się zaczęło?
Dorota Podlaska: Nie pamiętam (śmiech). Podejrzewam, że zaczęło się od „Wejścia Smoka” i „Klasztoru Shaolin” wieki temu i tak to trwa.

 

Jaki był pierwszy film azjatycki, który obejrzałaś?

Myślę, że to był „Klasztor Shaolin” z Jetem Li. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to jest Jet Li i że te filmy bardzo mi się spodobają. Wraz z końcem komuny w telewizji pojawiły się nowe programy, ukierunkowane na rozrywkę. Chyba w TV4 nadawano w nocy głupawe komedie z Chin i Hong Kongu, tak się wciągnęłam, że czekałam na kolejną niedzielę, żeby znowu obejrzeć azjatycki film. We wszystkich grali mniej więcej ci sami aktorzy, więc czułam się tak, jakbym się spotykała z rodziną. Oglądałam wszystko jak leci, bezkrytycznie. A potem w Finlandii byłam na stypendium w miejscowości, gdzie nic się nie działo i ludzie sami musieli sobie szukać rozrywki. Poznałam chłopaków – entuzjastów kina wschodniego i oni uzupełniali moją filmową edukację.

 

To było kino ambitne czy tak zwane kino klasy B?
Jedno i drugie chłonęliśmy z takim samym entuzjazmem. Kino z Dalekiego Wschodu nie było zbyt popularne ani w kinach, ani w telewizji, sami musieliśmy sobie je wyszukać. A potem przeniosłam się z Bydgoszczy do Warszawy i zaczęłam spotykać się ze znajomymi, którzy oglądali głównie filmy wietnamskie w ramach działającego na Pradze ADKF-u (Azjatyckiego Dyskusyjnego Klubu Filmowego).

5smakow_019.jpg

 

„30 kadrów” to są interpretacje wszystkich filmów pokazywanych na Pięciu Smakach. Co Cię skłoniło, żeby obejrzeć je przed festiwalem i namalować do nich interpretacje, bo to są interpretacje – jak sama mówisz.
Tak, starałam się, żeby te ilustracje były mini recenzjami, moją oceną danego filmu w postaci wyodrębnienia najważniejszego dla mnie kadru, czy zebranie razem kilku wątków, które najlepiej oddawały treść lub klimat i koloryt filmu. Towarzyszę Festiwalowi od drugiej edycji i jestem snobką filmową, więc byłam zachwycona tym, że mogłam obejrzeć te wszystkie filmy wcześniej niż inni.

 

Dlaczego oglądasz tylko filmy azjatyckie?
Od kina oczekuję, żeby mnie oderwało od rzeczywistości. Nie chcę na ekranie oglądać tych samych twarzy, które widzę naokoło, i przeżywać tych samych problemów, które dotykają mnie na co dzień. W kinie azjatyckim podoba mi się też niezwykła skala emocji, którą zachodnie kino gdzieś zagubiło.

 

W stylistyce tych ilustracji można zaważyć pewne podobieństwa do stylistyki filmów azjatyckich, przynajmniej ja tak je interpretuję, ponieważ oszczędność środków i równoczesna ich emocjonalność jest bardzo zbliżona do filmów azjatyckich. Czy wybranie takiego minimalistycznego stylu było świadome?
Oczywiście, muszę ograniczać rozbuchanie formy, żeby uniknąć kiczowatości. I tak w emocjach jest bardzo dużo kiczu. Szczególnie my postrzegamy uczuciowość jako tandetną, wstydzimy się jej, kryjemy się z naszą emocjonalnością. Emocjonalność odróżnia kino azjatyckie od zachodniego i to właśnie mnie w nim pociąga. Jedenaście lat temu stworzyłam cykl inspirowany kadrami filmowymi pt. „Płaczę w kinie”. Interesowało mnie to, jak kino wpływa na nasze zachowania, obyczajowość, oczekiwania i marzenia. Uświadomiłam wtedy sobie, że my w zasadzie jesteśmy wszyscy przez kino wychowywani. Nawet jestem w stanie wyodrębnić kilka etapów mojego rozwoju, przypominając sobie filmy, którymi się fascynowałam, z których czerpałam wiedzę o świecie i życiu z braku własnych doświadczeń. Będąc na studiach to z filmu, a nie od profesorów dowiedziałam się jak ważna jest zgodność formy z treścią. To był film „Medea” Pasoliniego, który jest zbudowany z kilku opowieści, każdy epizod mitu opowiadany jest w coraz bardziej wyrafinowany sposób, przechodząc od naturalizmu do abstrakcji. Początek to realistycznie pokazane morderstwo człowieka złożonego w ofierze, tragiczny finał jest ukazany w sposób symboliczny.

5smakow_003.jpg

 

Patrząc na te filmy azjatyckie szukasz różnych dróg. Nie jest tak, że inspirujesz się wyłącznie scenografią czy zwracasz uwagę tylko na grę aktorską. Najważniejsza jest, jak się zdaje, sama historia.
Tak, najważniejsza jest dla mnie zawsze treść. Także w przypadku innych moich projektów treści przyporządkowuję formę. Moje wystawy to narracje, lubię opowiadać historie, stąd bliskość, jaką czuję z kinem.  Nie zawsze treść można oddać malarstwem, czasem lepiej jest stworzyć serię fotografii, instalację czy wręcz wyjść do ludzi z jakąś akcją.

 

Szczególny wyraz te ilustracje mają dla ludzi, którzy faktycznie byli na Festiwalu i obejrzeli większość albo nawet wszystkie filmy, ale mi się wydaje, że można je interpretować również uniwersalnie. Co chciałaś nimi przekazać? Czy tylko opowiedzieć o filmach, czy może było w tym coś jeszcze?
Na początku miałam taki pomysł, żeby to były sceny rozmowy, bo jednak w każdym filmie, czy to azjatyckim, czy europejskim dialog jest ważny. Jeśli to nie jest jakaś głupia „rąbanka”, to ludzie przeważnie poprzez słowa wyrażają swoje emocje i uczucia, ale potem jednak sama treść tych filmów mnie tak wciągnęła, że zapomniałam o tym. Zaczęłam cieszyć się samym oglądaniem i starałam się porzucić swoje własne koncepcje, żeby jak najlepiej oddać treść każdego filmu czy jego koloryt. Chciałam, żeby ilustracje wciągnęły widza i zachęciły do porównania mojej wizji z ich odbiorem.

 

Zostawmy na chwilę cykl „30 kadrów” i powiedz, czym się inspirujesz w swoich pracach, ponieważ są one bardzo różnorodne, nawet mają dosyć różnorodną formę.
Kiedyś inspirowałam się własnym życiem, to była dla mnie ważna baza, szczególnie, że losy wszystkich ludzi są tak podobne, że prywatne okazuje się być uniwersalne. Podobnie się zakochujemy, podobnie ktoś nas porzuca, potem znowu kogoś spotykamy, mamy wszyscy podobne problemy w pracy. Malowałam obrazy wręcz jak pamiętnik i byłam zaskoczona reakcjami ludzi na wystawach, kiedy ktoś do mnie podchodził i mówił „namalowałaś moją historię”… I tak powoli od tej prywatności dochodziłam do dostrzegania bardziej uniwersalnych spraw. A tak naprawdę inspiruję się tym, co mnie spotyka w życiu. To może być na przykład widok z okna, podróże, ale największej inspiracji dostarczają spotkani ludzie. I robię projekty zawsze o tym, co mnie w danej chwili fascynuje, co kocham, nie mam zacięcia do krytyki, wychowywania społeczeństwa czy uprawiania publicystyki poprzez sztukę.

5smakow_023.jpgOstatnio mam dużą potrzebę egzotyki i w Warszawie, oprócz dostępu do różnych kinematografii, mogę ją realizować dzięki temu, że mieszka tu wielu cudzoziemców. Moim ukochanym miejscem był bazar na Stadionie, przeprowadziłam tam akcję – przez dwa dni sprzedawałam z wózka lekarstwa na różne bolączki emigrantów tam pracujących, np. „Lekarstwo na tęsknotę”. Chciałam głębiej poczuć specyfikę tego miejsca, niejako wejść do środka poprzez krótką, ale jednak pracę na Stadionie. Fascynują mnie obce języki i alfabety, więc stworzyłam historyjkę napisaną w wielu językach – „Zagubione w tłumaczeniu”, której autorami byli zaczepiani na ulicach przypadkowi cudzoziemcy. Kolejny projekt też będzie realizowany wspólnie z emigrantami, którzy tak jak ja lubią Warszawę i wybrali ją jako swoje miasto. Łączę w nim języki, alfabety z miejscem i przestrzenią, bohaterowie tej pracy odpowiadają na pytania, co im się podoba w Warszawie, za czym tęsknią w krajach, które zostawili. Będzie to bardzo osobisty projekt, ponieważ ja najbardziej lubię bezpośredni, intymny kontakt z publicznością.

 

Dzięki temu Twoja twórczość jest pełniejsza, bardziej wiarygodna. A czy zdarzyło się, że osoby, które z Tobą współpracowały, przychodziły potem na wystawy?
Oczywiście, jestem towarzyska i dzięki projektom, w które angażowałam ludzi znalazłam wielu przyjaciół. Można powiedzieć, że w miarę powstawania kolejnych wystaw „kolekcjonuję” ludzi. Na przykład na wystawę o czekoladzie zrobiłam praliny nadziewane jadalnymi robakami. Robaki nadające się do zjedzenia (bardzo popularne w Azji) pomogli mi zdobyć Wietnamczycy, a robienia pralin nauczyła mnie wspaniała pani cukiernik, której nie odstręczyło egzotyczne nadzienie. Zaczepiona na ulicy przy okazji historii „Zagubione w tłumaczeniu” Japonka stała się bohaterką kolejnej pracy. Oprócz tego przyjemniej jest robić sztukę wspólnie z innymi niż samotnie siedzieć w pracowni.

 

Jaki film bądź twórczość jakiego reżysera poleciłabyś komuś, kto jeszcze nie zna kina azjatyckiego, a chciałby poznać?
Dwa albo trzy lata temu na Festiwalu [Pięć Smaków, przyp. red.] był przegląd filmów Pen-eka Ratanaruanga, tajskiego reżysera. Jego filmy są magiczne. Pierwszy raz w życiu zapomniałam się tak dalece na projekcji „Nimfy”, w której niby nic się nie dzieje, że stanął czas. Kiedy film się skończył byłam zdziwiona, że minęły już dwie godziny.

jedz-pij.jpg

 

A masz jakiegoś swojego ulubionego reżysera albo film? Choć filmów pewnie jest wiele.
Filmów jest bardzo dużo. Z reżyserów  najbardziej lubię Pen-eka, a z jego filmów „Ostatnie życie we wszechświecie”. Także dzięki Festiwalowi poznałam wietnamskiego reżysera Chuyena Bi Thac. Pokazano jego dwa piękne filmy i gdyby nie ten Festiwal, pewnie nigdy byśmy ich nie obejrzeli, w ogóle byśmy się nie dowiedzieli, że taki ktoś istnieje. W filmie „Życie w strachu” w ciepły i zabawny sposób opisuje niewesołą, powojenną rzeczywistość i losy „bohatera z przypadku” – człowieka, który po prostu próbuje przetrwać. Z chęcią bym jeszcze raz to zobaczyła. Poza tym, Wietnamczyk Tran Anh Hung, który zrobił „Norwegian Wood”. Jego filmów szukałam już wcześniej, zanim przyjechałam do Warszawy i zaczęłam oglądać filmy na  Festiwalu.

 

Polecisz coś, poza adaptacją Murakamiego?
Na pewno „Rykszarza”. Film brutalny i romantyczny zarazem. Występuje w nim postać gangstera, który symbolicznie płacze, kiedy dokonuje zbrodni, to mi się bardzo podobało (śmiech). I piękny film „Zapach zielonej papai”, który rzeczywiście jest tak nakręcony, że kiedy się go ogląda, to prawie się czuje te zapachy.


27. finał WOŚP tradycyjnie i trochę inaczej

Już 13 stycznia 120 tysięcy wolontariuszy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy...

Pragnienie miłości
Skandynawski reżyser "Samotnego portu - miłość" pokazuje historię z przedmieść...
Budujemy nowy dom. Odbudowa Warszawy w latach 1945 – 1952
Dom Spotkań z Historią zorganizował wystawę poświęconą odbudowie Warszawy w...
Na co wydajemy najwięcej pieniędzy?

Początek roku to często ciężki czas dla naszych portfeli. Przytłoczeni...