Przyglądając się temu, jakim przeobrażeniom na przestrzeni dziejów podlegała sztuka plakatu teatralnego, można ujrzeć historię zmian, jakie dokonywały i nadal dokonują się w samym teatrze, a nade wszystko – jak zmienia się sposób patrzenia na teatr, zarówno przez osoby tworzące go, jak i przez te, które są jedynie jego potencjalnymi odbiorcami i… klientami.
Kiedy na deskach Teatru Miejskiego w Krakowie miała odbyć się premiera „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego, o zbliżającym się wydarzeniu informował zainteresowanych plakat, którego jedynym elementem graficznym był teatralny logotyp. Resztę stanowiły skrupulatne informacje dotyczące autora, aktorów wraz z granymi przez nich postaciami, scenografii i kilku informacji organizacyjnych Był to rok 1901.
Ten stan rzeczy utrzymuje się – z grubsza rzecz biorąc – do połowy ubiegłego stulecia. Dopiero po II wojnie światowej daje się zauważyć istotną zmianę. W plakatach coraz większą rolę zaczynają odgrywać elementy graficzne. Z narzędzia pełniącego funkcję informacyjną plakat bardzo szybko staje się samoistnym dziełem sztuki, co zbiega się w czasie z powstaniem zjawiska określanego mianem polskiej szkoły plakatu. W pracach z drugiej połowy XX wieku dominuje estetyka wyszukanych konceptów grających na różnego rodzaju wieloznacznościach, zwłaszcza zaś na opozycji ludzkie-nieludzkie. Wyczuwalne staje się ciążenie ku grotesce i surrealizmowi.
W przeciągu ostatnich kliku lat można zaobserwować zupełnie nowy trend. Po pierwsze, twórcy plakatów coraz częściej posługują się fotografią. Po drugie, upodabniają je do plakatów wysokobudżetowych (i nie tylko) produkcji filmowych. W wielu przypadkach napotykamy afisze wystylizowane na konkretne gatunki filmowe lub odwołujące się do pewnych filmowych klisz.
Przykładem może być cała strategia reklamowa Teatru na Woli, z koronnym przykładem plakatu do spektaklu „Amazonia”, który wprost odsyła nas do kultowego serialu telewizyjnego „Zagubieni” czy z „Koziołkiem Matołkiem” sytuującym się gdzieś pomiędzy „The Truman Show” Petera Weira a Disneyowskim Piotrusiem Panem. Nie ustępuje mu ani na krok Teatr Narodowy, który obwieszcza światu o nadchodzących premierach przy pomocy fotosów o iście hollywoodzkim rozmachu (Lorenzaccio). Teatr Kamienica, choć swoim logo (i nazwą) odwołuje się do wzorców secesyjnych, również nie stroni od tego typu mariaży. Na plakacie do „Mojego dzikusa” w reżyserii Emiliana Kamińskiego widzimy Justynę Sieńczyłło jako polską Bridget Jonnes, z kolei „Za rok o tej samej porze” to jak gdyby jakaś komedia romantyczna z Jennifer Lopez.
Przykłady tego typu można by mnożyć bez końca. Łączy je to, że we wszystkich pierwiastek teatralności jest skrzętnie ukrywany. Aktorzy patrzą na nas z plakatów jak Harry Potter umieszczeni na abstrakcyjnym tle. Unika się komplikacji przekazu, wytrącania oglądającego z torów codzienności, rezygnuje się z gry z jego percepcją. Czy jest to odbicie zmian zachodzących w teatrze, który powoli zaczyna odczuwać zmęczenie atakowaniem egzystencjalnych czeluści, czy też może chodzi tu o otwieranie się na publiczność określaną mianem szerokiej i szukanie nowych „rynków zbytu”? Czy to reakcja na awangardowe brewerie, czy raczej szukanie niszy wobec faktu rosnącej konkurencji? A może to brzytwa, której trzyma się tonący powoli świat Sztuki przez duże „S”?