Ci, którzy znają film „Wodzirej” z lat siedemdziesiątych XX w. kojarzą cierpką postać Lutka, który w myśl zasady „po trupach do celu” postanawia za wszelką cenę zostać wodzirejem na wielkim balu. Ta fucha ma mu, rzekomo, otworzyć drogę do kariery w ówczesnym showbisnesie – jeśli można tak nazwać kulturalną działalność środków masowego przekazu w ramach PRL-u. Widzowie filmu z niesmakiem obserwują, jak sympatyczny i przymilny Lutek, wykreowany przez znakomitego aktora, Jerzego Stuhra, metodycznie pokonuje kolejne przeszkody na drodze do osiągnięcia celu, nie zważając na zasady moralne, ani etykę zawodową. Jedynie dzięki swej nieuczciwości i bezwzględności Lutek wygrywa tę nieczystą grę o prowadzenie Balu. W marcu 2011 roku film przeniesiono na deski Teatru Imka.
Tomasz Śpiewak (autor adaptacji scenicznej) oraz Remigiusz Brzyk (reżyser) postanowili opowiedzieć tę historię od innej strony, ukazując głównego bohatera jako zwykłego człowieka, u którego rodzi się szczera i niewinna chęć osiągnięcia życiowego sukcesu. Pod wpływem poradnika, który przypadkowo wpada w jego ręce, Lutek zaczyna rozumieć, że jego los leży w jego własnych rękach. Ta świadomość coraz silniej pcha mężczyznę w stronę upragnionego celu, nie pozwalając na rezygnację nawet w najtrudniejszych chwilach. Lucek, karmiąc się treściami książek i audiobuków dotyczących pracy nad motywacją, wiarą w siebie i uzyskiwaniem kontroli nad własnym życiem, fiksuje się na upragnionym celu: poprowadzić bal. Wreszcie, zdeterminowany mężczyzna gotów jest zrobić wszystko, by osiągnąć sukces. I kiedy już poświęci swoją godność na ołtarzu czekającej go sławy, by wyeliminować konkurencję, spotka go wielkie rozczarowanie.
Spektakl porusza ważne tematy. „Jesteś Michałem Aniołem swojego życia, a Dawid, którego rzeźbisz to ty” – to zdanie-motto przewija się przez cały spektakl, wokół niego koncentrują się myśli bohatera, których materializację stanowią kolejne postaci, usiłujące natchnąć Lutka duchem walki o własne marzenia. Także widzowie zostają zaproszeni do rewizji swoich życiowych priorytetów i oceny stopnia zadowolenia z życia, które wiodą. Bohaterowie czytanego przez Lutka poradnika kilkakrotnie opuszczają wnętrze jego głowy i wychodzą do widzów, by zwrócić się bezpośrednio do nich.
Przypomina to psychologiczne pranie mózgu, które nie jest obce żadnemu odbiorcy kultury masowej. Wszędzie – w telewizji, w Internecie ,w książkach, gazetach, jesteśmy zarzucani podobnymi treściami, które głoszą: „możesz wszystko”, „uwierz w siebie”, „jesteś panem swojego losu”. Przez cały spektakl czekałam na pointę – byłam ciekawa, dokąd doprowadzi naszego bohatera to ślepe zaufanie książkom i audiobookom, programującym tak zwane „pozytywne myślenie”. Poświęciwszy wszystko nasz bohater wszystko stracił. A w zamian – nie otrzymał nic. Podjął ryzyko, do którego go zachęcano i poniósł klęskę. Żadna inwestycja, na którą się godzimy, w zamian za nadzieję na spełnienie marzeń nie gwarantuje powodzenia. Jeśli jesteśmy gotowi na sukces, musimy też być gotowi na porażkę. Pojawia się pytanie – ile naprawdę warto poświecić i gdzie ustanowić granicę.
Pomimo tak ważnej tematyki, jaka została tu podjęta, spektakl, paradoksalnie, nie jest bogaty w treść. Postacie z poradnika w zasadzie przez cały spektakl kręcą się wokół tych samych zagadnień, w tych scenach nic nowego się nie zdarza. Również sam bohater, mimo, że tego wymagałaby fabuła, nie przechodzi widocznych przemian, psychologiczna różnica między Lutkiem z pierwszej sceny a Lutkiem ze scen końcowych jest słabo odczuwalna. Nie ma okazji śledzić kolejnych etapów jego zaangażowania w kreowanie siebie, co tworzy wrażenie monotonii. Główny bohater chodzi od znajomego do znajomego szukając możliwości przebicia się, a w przerwach czyta poradnik, słucha audiobooka oraz wykłada swojej dziewczynie to, co sam właśnie zrozumiał. Nie czułam, żeby ta historia zmierzała „z – do” stopniowo się komplikując, czy też powodując co raz większy zawrót głowy u nieszczęsnego Lutka.
Niewątpliwie najbardziej interesującą stronę spektaklu stanowi jego forma, zarówno koncepcja dwóch światów, z których pierwszy, zaczerpnięty z filmu, odnosi się do wydarzeń zewnętrznych, a drugi, uzupełniający, rozgrywa się w głowie mężczyzny, jak i pomysły na poszczególne rozwiązania nadają sztuce swobodny, płynny charakter. Na początku podsłuchujemy rozmowy aktorów zza półprzezroczystej, łazienkowej zasłony, obserwując pełzające po zasłonie cienie bawiących się ludzi, co tworzy wrażenie uzyskania dostępu do przestrzeni normalnie niedostępnej dla widowni. Zasłona stwarza też napięcie, związane z oczekiwaniem na jej odsłonięcie i przekonanie się, do kogo należą głosy, które słyszymy. Kolejne sceny odsłaniają nowe, ciekawe pomysły. Obecność mnóstwa kolorowych postaci, skrótów scenicznych i metafor oraz płynne przejścia pomiędzy scenami dają wrażenie poruszania się w onirycznym świecie, który pobudza wyobraźnię. O ile całości brak, według mnie, dramaturgii, o tyle zarysowuje się dynamika na poziomie poszczególnych scen. Reżyser swobodnie żongluje pomysłami i środkami wyrazu.
Gdybym chciała jednoznacznie ocenić spektakl określiłabym go jako dominację formy nad treścią. Nadmiar formy i niedosyt treści sprawił, że spektakl zaczął mi się dłużyć. Myślę jednak, że nie wszyscy widzowie odebrali go w taki sposób. Odniosłam rażenie, że bezpośrednie pytania do widowni: „czy jesteś zadowolony ze swojego życia?” oraz żarty, wybryki, zmagania i opowieści co raz to nowych, fantastycznych postaci robiły wrażenie na publiczności.
„Wodzirej”
reżyseria Remigiusz Brzyk
scenariusz Tomasz Śpiewak
Teatr Imka