Jeździł do Iraku regularnie od 2003 roku, zdając relację z wojny. Były to czasy, gdy porywano zachodnich dziennikarzy, hotele przypominały szczelnie odgrodzone od miasta fortece, a autostradą jeździli już tylko samobójcy. Spokój był złudzeniem, przerywanym serią z karabinu albo wybuchem bomb. Wojna pokazała swoje okrutne oblicze, które w książce „Nowy wspaniały Irak” opisuje reporter Mariusz Zawadzki.
Mariusz Zawadzki: Skąd w ogóle taki pomysł?
Katarzyna Zając: Żeby z panem porozmawiać?
Tak. Jaki jest cel? Jestem bardzo ciekawy.
Interesuje mnie historia tego regionu. Dużo mówi się o wojnie w Iraku, a nikt nie potrafi wskazać realnych przyczyn konfliktu i tego co tam się działo.
Rzeczywiście nikt nie potrafi wskazać realnych przyczyn, bo tak naprawdę ich nie było. Moim zdaniem bardzo niedocenianą rzeczą sprawczą na świecie jest głupota. Głupota jest przyczyną większości nieszczęść.
Kto był w tym przypadku głupi?
Głupi był Bush i całe jego grono doradców, poczynając od Wolfowitza, Rumsfelda, Cheney’a. Głupi w tym sensie, że po amerykańsku zadufani w sobie. Jak wiadomo Amerykanie odnieśli wiele sukcesów, a jak ma się dużo sukcesów, to człowiekowi się wydaje, że może wszystko.
„ILE KOSZTUJE PÓŁ JAJKA?”
To może zaczniemy od początku. Pracował pan najpierw jako asystent na wydziale matematyki. Potem dostał się na staż do Gazety Wyborczej. Jak został pan reporterem?
Przed stażem pracowałem w banku. Przez rok byłem analitykiem. Dlaczego porzuciłem uniwersytet? Po pierwsze, wtedy były głodowe stawki dla asystentów. W banku od razu miałem 10 razy wyższą pensję. Po drugie, doszedłem do wniosku, że nie mam wystarczającego talentu, by poświęcić całe życie nauce. Miałem taki talent, że wszystko w szkole i na studiach przychodziło mi łatwo jeśli chodzi o matematykę. W zasadzie oportunistycznie poszedłem na studia matematyczne. Poszedłem tam, gdzie nie musiałem się przemęczać. Nie żałuję, bo te studia jednak uczą logicznego myślenia.
Ale w banku też były pewne osobliwości. Pierwszy raz zetknąłem się z kulturą korporacyjną (śmiech). Przez rok było to bardzo zabawne.
I odpowiedź na to jak zostałem dziennikarzem jest rozczarowująca. Coraz bardziej zniechęcony, przypadkowo zobaczyłem ogłoszenie, że Gazeta Wyborcza organizuje roczny staż, na który mógł zgłosić się każdy. Dla mnie była to rzecz podstawowa, bo nie miałem żadnego dorobku dziennikarskiego. Zgłosiło się ponad tysiąc osób. Pierwsze egzaminy były przez Internet.
Egzaminy?
Z wiedzy o świecie. A to z matematyki, historii, geografii. Gdzie żyją pingwiny? Czy na Antarktydzie czy w Arktyce? Jajko kosztuje 3 zł, ile kosztuje pół jajka? Ostatni etap to było wymienienie marszałków Napoleona. Ja z tego byłem dobry, bo czytałem dużo książek. Moja kawiarniana erudycja była na wysokim poziomie (śmiech).
ZNALAZŁEM KLUCZ
Interesował się pan wcześniej dziennikarstwem?
Wychowałem się na Wyborczej. To była pierwsza wolna gazeta w Polsce. Na początku lat 90. ludzie masowo czytali Wyborczą. Kojarzyła się z wolną Polską. Do liceum byłem jeszcze w komunizmie.
Zgłosiłem się licząc, że będę pracował, ale nie zastanawiałem się na jakim stanowisku. Trochę jestem lekkoduchem. Po roku stażu miałem do wyboru dział nauki lub zagraniczny. Więc wybrałem to drugie. Dwa miesiące później pojechałem do Iraku.
Nikt inny nie chciał jechać?
Wręcz przeciwnie, dużo osób chciało. Ale wyglądało to bardzo nudno. Tamtego lata duży kontyngent Polaków pojechał do Iraku. Praca kolegów z redakcji, którzy byli przede mną w Iraku, polegała na tym, że jeździli do tego kontyngentu. A polska strefa była bardzo bezpieczna. Amerykanie zdawali sobie sprawę, że polskie wojsko posypie się podczas prawdziwej wojny. Gdyby polska armia była w Bakubie czy Falludży mielibyśmy nie dwudziestu paru zabitych, ale setki albo może i tysiące. W każdym razie na początku było to nudne. Bo ciągle trzeba było być w obozie Babilon. A co ciekawego można nadawać z obozu Babilon przez 4 miesiące?
Czyli co pan robił?
Początkowo wydawało mi się, że siedzenie z żołnierzami w bazie było żałosne. Nieważne czy z polskimi czy amerykańskimi. Później zrozumiałem, jak już czasem jeździłem z Amerykanami, że to jest klucz. To było najlepsze. W Iraku to, co najistotniejsze, działo się na styku między Amerykanami a tubylcami. Dlaczego to wszystko było takie absurdalne i bez sensu, widać było dopiero tam. Gdy byłem z samymi Irakijczykami mogłem opisywać tragedię wojny. Wybuchła bomba. Tragedia wojny może jest poruszająca. Rwanda na przykład. Ludzie lubią czytać o tragediach.
Dlatego uważam, że szczęśliwie się stało, że mogłem jeździć z Amerykanami, choć także ze względów bezpieczeństwa. W Bagdadzie potem było strasznie. Byłem jednym z ostatnich, którzy wychodzili na miasto. Potem też zacząłem się bać. Cały czas było polowanie na białych ludzi. Amerykanów chcieli porywać i mordować. Kogo tylko by znaleźli. Ścieli też jakiegoś przypadkowego japońskiego turystę. Po prostu złapali go, ścieli i dali do Internetu!
DZIENNIKARZ NIEPRAWDĘ CI POWIE
Jak się pan przygotowywał do swoich wypraw?
Czytałem cały czas, nie tylko o Iraku, ale i o islamie, o historii tego regionu.
Interesował się pan tą tematyką wcześniej?
Posłali mnie do Iraku z przypadku. Przed wyjazdem zacząłem czytać, a potem z własnej woli nie tylko książki, ale też doniesienia różnych dziennikarzy. Były wiarygodne, bo mieli dobrych informatorów, dużo im płacili, mieli duże budżety. Starałem się być zawsze na bieżąco. W Warszawie, gdy ktoś nie jest na bieżąco, to się skompromituje, że coś źle napisał. W Iraku, gdy nie jest na bieżąco, to pojedzie tam gdzie nie trzeba i go zastrzelą. Bo akurat nie wie, że tam wybuchło powstanie.
Ja, na przykład, padłem ofiarą brytyjskich artykułów prasowych. Naczytałem się jak jest wspaniale w Basrze, więc pomyślałem, że tam pojadę. Tymczasem w Basrze było dramatycznie. Po trzech dniach musiałem stamtąd uciekać.
No właśnie. Pisze pan w swojej książce, że zachodni dziennikarze siedzieli głównie w hotelach i mieli swoich informatorów, którzy przynosili informacje o wydarzeniach z miasta. Pan nie miał.
Miałem tłumacza i z nim jeździłem. Niektórzy dziennikarze mieli, ale potem się pogorszyło i w Bagdadzie było tak, że nawet Ci informatorzy nie mogli wyjechać ze swojej dzielnicy. Tak, to było dla mnie zdumiewające.
Z jednej strony wychodzenie było niebezpieczne, ale z drugiej siedzieć ciągle w tych hotelach? Co jest pociągające jak tam się jedzie? W pierwszym momencie, co jest idiotyczne, ale intrygujące to oczywiście przygody. Nie mam poczucia misji czy tego, że chcę informować świat. Czegoś takiego u mnie nie ma. Jednak Irak był centralnym miejscem na świecie, w którym działy się ważne rzeczy. Człowiek ma poczucie, że jest w miejscu, w którym rozgrywają się losy świata. Jest ono częściowo złudne, ale jednak jest. Jeśli rzeczywiście dzieją się istotne rzeczy, to ja idę je zobaczyć, jestem tak ciekawy, że nie mogę się powstrzymać.
Z WIZYTĄ U TERRORYSTÓW
A dlaczego pan uparł się, żeby zobaczyć bojowniczki PKK (Partii Pracującej Kurdystanu)?
To nie było tak, że byłem opętany wizją. Początkowo lekceważyłem Kurdystan, nie chciałem tam jeździć, bo było spokojnie. Na początku miałem szczeniackie odruchy. Myślałem, że jak ktoś jedzie tam, gdzie jest spokojnie to z tchórzostwa. Z czasem zacząłem się zastanawiać dlaczego w Kurdystanie jest tak spokojnie. Dlaczego w Iraku, który jest najgorszym miejscem na świecie jest strefa, w której jest idealny spokój, jak w Warszawie, a nie ma jej na mapie? Pojechałem tam i rzeczywiście historia ze służbami specjalnymi jest niesamowita.
Rzeczywiście opisuje pan w książce, że kogo nie poznał okazywał się, że jest z tajnej policji.
Tak (śmiech). Gdy moi przewodnicy powiedzieli, że są z Asajisz dostałem ataku śmiechu. Przewróciłem się na ziemię. Było wtedy nerwowo, bo myśleli, że jestem polskim terrorystą. Jeszcze mieli pistolety. Wszyscy boją się Asajisz.
Nie pomyślał pan, że PKK mogło was wtedy rozstrzelać?
Wszystkie grupy wojskowe na Bliskim Wchodzie są bardzo przyjazne dla dziennikarzy. Być może pani słyszy, że Hamas to terroryści z Palestyny. Tak się mówi.
Według zachodnich mediów.
Tak. Oczywiście stosują terrorystyczne metody, ale dla zachodnich mediów są bardzo mili. PKK, Hamas czy Hezbollah toczą cały czas wojnę propagandową. Chcą pokazać światu, że to oni mają rację. I chcą, aby każdy dziennikarz napisał o nich dobrze. Mogłem zostać tam zastrzelony przez przypadek, gdyby ktoś nie wytrzymał psychicznie albo się wystraszył.
W Strefie Gazy jest tak samo. Ludzie, gdy dowiadują się, że byłem w strefie Gazy mówią: „O jaki ty jesteś odważny! Byłeś u terrorystów.” Ale nie rozumieją całego tego mechanizmu. Poza tym wydaje mi się, że mam zdolność myślenia w sytuacjach podbramkowych. Nie wpadam w panikę.
Może zdolność przewidywania tego co może się wydarzyć?
W Iraku trudno przewidzieć co się wydarzy. Myślę, że nikt nie wie. A jak ktoś mówi, że wie to oszukuje.
BRUDNE PISANIE PRZEZ MIESIĄC
W Internecie można przeczytać opinie, że nie ma pan instynktu samozachowawczego. „Pakował się tam, gdzie poszedłby tylko wariat” napisał Wojciech Orliński w Gazecie Wyborczej.
W książce jest rzeczywiście duże nagromadzenie sytuacji ryzykownych. Ale ryzyko, że jadąc z Amerykanami wozem bojowym wpadnę na bombę na środku pustyni, jest bliskie zeru. To, że akurat to się zdarzyło (śmiech), nie oznacza, że ryzyko było większe. Skończyłem matematykę, wszystko kalkuluję w sensie prawdopodobieństwa. Gdybym codziennie jeździł, jak Amerykanie, przez pół roku parę razy dziennie ryzyko pewnie wynosiłoby około 10 procent.
Ile procent było w pana przypadku?
Można to obliczyć. Myślę, że 1 na 10 000.
W wywiadzie dla Gazety Wyborczej powiedział pan, że sympatycznie wspomina wpadnięcie na bombę. Można tak?
Myślę, że można. Nikomu nic się nie stało. To było naprawdę absurdalne. Byliśmy na środku pustyni. Nie wiem jak oni podłożyli bombę, a my akurat jednym kołem wjechaliśmy na nią. To był wóz bojowy z ośmioma kołami. Jak mi potem wyjaśniono, gdybym jechał gazikiem Humvee nie przeżyłbym.
Powiedział pan również o sobie, że nie ma elementarnych zdolności reporterskich. A przecież był pan w finale konkursu za najlepszy reportaż.
I to jest rzeczywiście prawda! Nie mam w ogóle pamięci. Podobno Bolesław Prus, gdy widział jakieś miejsce, to je zapamiętywał i mógł późnej opisywać wnętrze, kolory i kształty ze szczegółami. Tak samo Kapuściński. Ja napisałem tę książkę w miesiąc. Zamknąłem się w pokoju, nie myłem się, nie goliłem. Pisałem po 20 godzin dziennie. Żona, coraz bardziej przerażona, donosiła mi tylko jedzenie. Wpadłem w ciąg. Spałem po 4 godziny.
Nie napisałbym dobrej książki o okrucieństwach wojny. Nie mam wyczucia na szczegół. Jestem znużony takimi książkami. Bo ile można czytać o tym czytać. Miałem dużo pozytywnych recenzji. I jedną negatywną.
Jaką?
Że zrobiłem sobie żarty z wojny. W moim przypadku to był świadomy zabieg. Jak mówiłem, jeśli ludzie umierają bez sensu to jest to tragiczne. Amerykanie mają w nosie Irak i Irakijczyków. Bilion dolarów wyrzuconych w błoto i 4,5 tys. zabitych. Nic nie dostali.
SAMOCHÓD, CZYLI MORDERCZE NARZĘDZIE
Po tylu latach podróżowania po niebezpiecznych miejscach teraz przebywa pan we względnie spokojnym miejscu, w Waszyngtonie. Jak pracuje się jako korespondent w Ameryce?
Amerykanie też są dziwni (śmiech). Ostatnio byłem w Georgii i widziałem sześciolatka, który przyszedł z tatą na strzelnicę. Tata dostał duży karabin, dla syna wziął mniejszy i…. poszli sobie postrzelać. Powiedziałem pani, która wydawała te karabiny, że mam pięciolatka i spytałem czy też może przyjść postrzelać. A ona mówi: „jeśli to jest odpowiedzialny pięciolatek i mam pan do niego zaufanie to zapraszamy.”
Ja na przykład wszystko gubię, więc gdybym miał karabin, to pewnie bym go gdzieś zostawił i moje dziecko samo by się zastrzeliło. Zupełnie nie nadaję się na karabin.
Moim zdaniem tam wolność jest ważniejsza niż życie ludzkie. Więc pytam: „To, że pan ma 7 karabinów jest warte tego, że w sąsiednim stanie szaleniec zabił 20 dzieci i 6 nauczycielek?” Pytam tak bezpośrednio, żeby ich wkurzyć. Na to on odpowiada: „Proszę pana, samochód jest dużo bardziej morderczym narzędziem. W zeszłym roku samochody zabiły 30 tys. ludzi, a karabiny tylko 10 tys. Czy chce pan zakazać używania samochodów?”
Książka „Nowy wspaniały Irak” znalazła się w finale konkursu o Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego za najlepszy reportaż literacki 2012r oraz jest nominowana do Nike 2013.
Mariusz Zawadzki (ur.1971) – dziennikarz Gazety Wyborczej. Po studiach był asystentem na wydziale matematyki i informatyki Uniwersytetu Warszawskiego, ale porzucił to zajęcie, żeby zostać analitykiem finansowym. Po roku przerwał pracę w banku i został stażystą w Gazecie Wyborczej. Po trzech miesiącach pracy w redakcji został posłany do Iraku, gdzie regularnie powracał w latach 2003-2009. Od 2010 roku jest korespondentem Gazety Wyborczej w Waszyngtonie.