Przedostatni dzień festiwalu zdecydowanie zdominowały kobiety. We włoskiej klasyce były to portrety aktorek w „Jesteśmy kobietami”. Z polskich tytułów, najnowszy głośny film Barbary Sass „W imieniu diabła”. Wieczór należał zaś do szkockiej reżyserki Lenne Ramsay i brawurowej roli Tildy Swinton. A poza tym kolejna nieudana polska komedia, czyli premiera „Świętej krowy”.
„Jesteśmy kobietami” to pięć etiud, różnych włoskich reżyserów i aktorskie portrety kobiet. Ale przede wszystkim to aktorskie zderzenie dwóch muz i kochanek Roberto Rosselliniego: Ingrid Bergman i Anny Magniani, który zwyciężyła ta druga. Etiudy z udziałem tych aktorek są najlepsze. Niebanalne historie i niebanalny popis aktorski. Obydwie panie wyraźnie zaznaczają na ekranie swoją osobowość.
Kobiety również dominują w filmie Barbary Sass. „W imieniu diabła” to historia zainspirowana buntem sióstr betanek z Kazimierza. Film wzbudzał tym większą ciekawość, że to właśnie w festiwalowym mieście rozegrały się znane wszystkim wydarzenia sprzed kilku lat. Po seansie, przed namiotami słychać głosy zachwytu. Jednak temat to nie wszystko. Film doskonały od strony technicznej, niestety zawodzi pod innymi względami. Wpada w pułapkę religijnego fanatyzmu i banalnej tezy o manipulacji ludźmi. Pierwsze sceny są bardzo obiecujące. Anna (dobra rola debiutującej Katarzyny Zawadzkiej) budzi się z koszmaru i krzycząc biega po klasztornych korytarzach. Sytuacją niepokoi się przede wszystkim matka przełożona (Anna Radwan), która dostrzega w klasztorze obecność szatana. Powoduje to jej przemianę. Jest coraz bardziej bojaźliwa i demoniczna. Żal dobrze zarysowanego, a niewykorzystanego, konfliktu między miejscowym księdzem a matką przełożoną. Widzimy tylko króciutką wymianę zdań. Szkoda, bo zapowiadał się dobry aktorski pojedynek Dziędziel-Radwan. Ciekawie rozwijające się relacje między bohaterami powoli wygasają. A gdy pojawia się Franciszek, czyli ksiądz z zewnątrz, wraz z nim wkrada się do filmu pretensjonalność. Momentami śmieszy nagła przemiana sióstr, spowodowana szamańskimi, kojarzącymi się z zabiegami energoterapeutycznymi praktykami księdza. Reżyserka odzwierciedla w mniej lub bardziej udany sposób, charakter grupy zamkniętej, sekty. Plus za unikanie dosłowności. A brawa należą się przede wszystkim autorowi zdjęć, Wiesławowi Zdortowi. Z wyczuciem poprowadził kamerę, tworząc niepowtarzalny klimat, przywodzący od tej strony na myśl „Matkę Joannę od Aniołów”. Koniec nieprzekonywujący. Rzucone jakby od niechcenia słowa, że Jezusa znajdziemy w drugim człowieku, przy utracie wiary przez główną bohaterkę, pozostają tylko sloganem. Szkoda, że reżyserka w żaden sposób do tych słów się nie odnosi.
A wprost z Cannes na Dwa Brzegi przyjechał film- oparty na powieści Lionel Shriver- „Porozmawiajmy o Kevinie”. Po narodzinach Kevina życie Evy, pisarki i podróżniczki, diametralnie się zmienia. Kobieta nie radzi sobie z synem. Chłopiec jest uparty, nieznośny i niebezpieczny. Sprawdza granice matczynej miłości i bez skrupułów je przekracza. Dzięki ciekawej strukturze, film trzyma w napięciu. Oglądamy dwie przeplatające się perspektywy czasowe: teraźniejszość i retrospektywne wspomnienie Evy, granej przez doskonałą Tilde Swinton. W tym filmie aktorka przyciąga i magnetyzuje. Jest to jedna z jej najlepszych ról. Można rzec rola podwójna – kobiety sukcesu i kobiety zaniedbanej, złamanej przez życie. Uwagę trzeba również zwrócić na zdjęcia. Świetne ujęcia, sprawiające, że film jednocześnie przeraża i zachwyca. Piękny wizualnie, bardzo plastyczny. I czerwień, która jest zdecydowanie kolorem tego filmu. Od początku (genialna scena z hiszpańskiej bitwy na pomidory) po sam koniec. Czerwień w każdym wydaniu, niczym znamię, kainowe piętno „unoszące się” nad filmem i Evą. Ale dlaczego właściwie nad nią? Czy to ona powinna ponieść karę za postępki syna? Reżyserka uwodzi świetnie opowiedzianą historią i dowodzi, że popularny i znany problem odpowiednio ujęty jest atrakcyjny. Mocny, bardzo dobry film.
Szkoda, że w Polsce nie potrafimy opowiadać takich historii. Za to komedie wyrastają niczym grzyby po deszczu. „Święta krowa” to kolejna komedia romantyczna, do tego osadzona w wiejskiej scenerii, która od kilku lat nie opuszcza ekranów polskich kin. Reklamowana jako magiczna opowieść pełna wzruszeń i refleksji nad miłością i przemijaniem. Przyrównywana do filmów Jana Jakuba Kolskiego (chyba ktoś nie oglądał Kolskiego). Z reklamowym opisem niewiele ma wspólnego. Żenujące gagi, żenujące dialogi. Wszystko to znamy, bo zgrane jest do granic możliwości (tu chyba reżyser sprawdza granice miłości widzów do kina…). Ale, o dziwo, widownia to kupuje i zaśmiewa się z „mądrości” wiejskich kobiet, z przekleństw, z krów, zaściankowości i prostoty życia. Do tego wszystkiego tani sentymentalizm i happy end. „Święta krowa” to kolejna profanacja polskiego kina. Boże uchowaj.