Martin Scorsese czy Alfonso Cuaron? Amy Adams czy Sandra Bullock? Christian Bale, Leonardo DiCaprio, a może Matthew McConaughey? W PDFie jeszcze przed niedzielną oskarową galą odpowiadamy na wszystkie wasze pytania. A także prezentujemy najmocniej nominowane, najgłośniejsze produkcje minionego roku.
Na oskarowej gali raczej nie istnieją jednoznaczni faworyci. Wygrać może każdy z nominowanych, nierzadko zaskakując (i szokując) opinię publiczną – za przykład niech posłuży zeszłoroczna „Operacja Argo”, na którą stawiali chyba tylko najwięksi pragmatycy. Czyli ci, co wiedzą, że film to nie książka i niektórzy chętnie oceniają go po okładce. Nie inaczej jednak może się stać i w tym roku – w stawce są „Zniewolony”, czyli film wybitnie polityczny, oraz przeładowana efektami specjalnymi „Grawitacja”. Górne pozycje na liście najbardziej nominowanych zajęły też trzy filmy z gatunku, który można by określić jako sensacyjno-biograficzny: „American Hustle” „Wilk z Wall Street”, oraz „Kapitan Philips”. W oparciu o konkretny życiorys powstał także „Dallas Buyers Club” czyli polskie „Witaj w klubie”, a gdzieś pomiędzy znajdują się jeszcze dwa filmy „inne” – „Ona” oraz „Nebraska”. Poniżej prezentujemy nasze opinie o tych ośmiu najbardziej nominowanych w tym roku filmach.
Kapitan Philips – O najnowszym filmie Paula Greengrassa nie było wcale w Polsce głośno, chociaż temat był eksploatowany przez media przez co najmniej kilka ostatnich lat. Ale taka już nasza specyfika, że nie bardzo interesuje nas co się dzieje u sąsiada za płotem, a co dopiero w dalekiej Somalii. Prawdziwa historia porwanego przez piratów, a następnie uratowanego w wyniku interwencji służb specjalnych kapitana Richarda Phillipsa warta jest jednak przyswojenia, zwłaszcza w fenomenalnym i budzącym napięcie wydaniu Greengrassowej narracji. Wielbiciele Bourne’a z pewnością nie powinni być zawiedzeni, a statuetki za technikalia (dźwięk, montaż, montaż dźwięku) w każdym przypadku będą zasłużone. Szkoda Toma Hanksa, który nominacji za przejmującą grę z jakiegoś powodu nie otrzymał, ale szansę ma jeszcze Barkhad Abdi, Somalijczyk i naturszczyk, niespodziewane odkrycie filmu (stał się laureatem tegorocznego Złotego Globu za rolę drugoplanową). Do tego dochodzi jeszcze nominacja za najlepszy scenariusz adaptowany i najlepszy film, czyli łącznie szanse w aż 6 kategoriach. Problemem Greengrassa może być jednak to, że sprawa somalijskich piratów ostatnio trochę przycichła, więc temat jest „nie na czasie”.
Zniewolony. 12 years a slave – Ten temat jednak zawsze znajdzie miejsce w przestrzeni publicznej. Czarnoskóry reżyser tworzy film o niewolnictwie w Ameryce – czy może być coś, co jest w stanie bardziej poruszyć Akademię? Najwyraźniej jest, skoro „Zniewolony” nie otrzymał wszystkich możliwych wyróżnień, a jedynie dziewięć z nich. Trzeba to jednak powiedzieć wprost: na niemal żadną sobie nie zasłużył. Zwłaszcza na tle poprzednich dokonań Steve’a McQueena („Głodu” z 2008 roku i „Wstydu” z 2011) jego najnowsze dzieło prezentuje się słabo, jako obliczone jedynie na współczucie widza, bez głębi, przesłania ani nawet solidnych dialogów. Toż już ubiegłoroczne „Django” jest bardziej przekonywującym głosem o równouprawnienie, tym bardziej, że „Zniewolony” dłuży się niemiłosiernie i właściwie nie towarzyszy mu żadna konkretna linia fabularna (którą można streścić w trzech słowach: porwanie, niewola, wyzwolenie). Na pewno nie zawodzi obsada, z Michaelem Fassbenderem na czele, tym razem jako złowieszczego plantatora. Odtwórca głównej roli natomiast, mało wcześniej rozpoznawalny Chiwetel Ejiofor, poradził sobie zadowalająco. Właściwie zresztą tak samo można ocenić resztę elementów filmu, za które wyróżniła go Akademia – „zadowalające”. Kostiumy, scenografia, montaż… Można by powiedzieć: rozczarowanie, ale tylko wtedy jeśli ktoś się czegoś po tym filmie faktycznie spodziewał.
Grawitacja – inaczej jest w przypadku „Grawitacji” Alfonso Cuarona. Reżyserowi „Ludzkich dzieci” (zdecydowanie jeden znajważniejszych współczesnych filmów) stawiano bardzo wysokie oczekiwania. 10 nominacji mogłoby potwierdzać, że Cuaron tym oczekiwaniom sprostał, ale w rzeczywistości jego najnowszy film jest, niestety, ogromnym rozczarowaniem. Cały potencjał intelektualny, który tkwił w wykorzystaniu przestrzeni kosmicznej jako odbicia próżni całkowicie ludzkiej, psychologicznej (skojarzenia z Kubrickiem są tu jak najbardziej na miejscu) został zmarnowany. I to na rzecz efekciarskiej oprawy graficznej i niezbyt ekscytującej historii kosmonautki uciekającej przed gwiezdną katastrofą. Ten pierwszy element jest zdecydowanie przeładowany i męczący dla oka – efekty specjalne odbierają obrazowi wszelki realizm i niemal zobaczyć można greenscreen przebijający zza pleców aktorów. Za historię natomiast wyróżniona została Sandra Bullock, która gra dokładnie tak samo niezależnie od tego, czy omija właśnie gromadę śmiercionośnych meteorów, czy też niepożądanego kochanka w zupełnie przyziemnej sytuacji. Reszta nominacji to sprawy techniczne: zdjęcia, dźwięk, montaż i montaż dźwięku. Może i się Cuaronowi należą, ze względu na ogrom pieniędzy, który w film włożył, ale dla niego samego lepiej będzie, jeśli powróci do czasów swojej wizjonerskiej prze(y)szłości z czasów „Ludzkich dzieci”.
Wilk z Wall Street – „tylko” 5 nominacji, a jednak jeden z najpoważniejszych tegorocznych kandydatów do zdobycia kilku statuetek. A na pewno tej najważniejszej,czyli dla najlepszego filmu. Nowy dzieło Scorsese najlepiej porównać do jego klasyka z 1991 roku, czyli „Goodfellas”. Ten sam jest bowiem język opowieści (pierwszoosobowa narracja głównego bohatera), ta sama konstrukcja (od zera do bohatera i znowu do zera) i tylko nieznacznie zmienione klimaty (okołomafijne zbiry vs. grupa nieuczciwych giełdowych milionerów). Tyle tylko, że „Wilk z Wall Street” współczesnemu widzowi siłą rzeczy musi się spodobać bardziej – bo i język filmowy uległ zmianie. Scorsese, chociaż niedawno skończył 70 lat, odrobił wszystkie lekcje perfekcyjnie. Drugi w karierze Oscar za reżyserię byłby tu dlań jak najbardziej zasłużony.
Najwięcej jednak emocji wokół tego filmu budzi sam Wilk, czyli Leonardo DiCaprio. Można sobie wyobrazić katastrofę, jaką dla wielu ludzi byłoby, gdyby ten zasłużony aktor po raz kolejny nie otrzymał statuetki. By nie być gołosłownym, oto kilka nazw fecebookowych inicjatyw, wyrosłych ostatnio jak grzyby po deszczu: „Give Leo an Oscar!” „Ekspert ds. nieotrzymywania Oscarów przez Leonardo DiCaprio” i wreszcie dramatyczne w treści wydarzenie „Leo ma dostać Oscara! Przyjdź i wyraź poparcie” organizowane przez NZS UW.
American Hustle – największym jednak konkurentem DiCaprio może okazać się Christian Bale. W roli romantycznego cwaniaka z lekką nadwagą i tupecikiem wypada tak przekonująco, że można się zastanawiać, czy to na pewno ten sam aktor z „Prestiżu” czy „Mrocznego rycerza”. Ale u Davida O. Russella cała obsada gra znakomicie, bo to magia fenomenalnie skonstruowanego scenariusza pozwoliła nawet trzecioplanowym aktorom pokazać się od dobrej strony.
Język filmowy Russella czasami przypomina ten stosowany przez Scorsese. Analogia narzuca się sama głównie ze względu na to, że obaj panowie walczą w tym roku o miejsce na podium, ale Russell wcale się od tego porównania nie odcina, obsadzając w gościnnej roli Roberta de Niro jako włoskiego mafiosa. W „American Hustle” warstwa sensacyjno-biograficzna nie wypełnia jednak całości scenariusza, choć już i tak dość dobrze ogląda się wypełnioną gagami opowieść o parze oszustów zmuszoną do współpracy z agentem FBI. Najlepiej natomiast wypadają na tym tle skomplikowane relacje barwnych bohaterów, wśród których nie zabrakło świetnych postaci kobiecych. Amy Adams oraz Jennifer Lawrence otrzymały za swoje role nominacje. Nie trzeba dodawać, że ewentualna wygrana młodziutkiej Lawrence ustawi ją w filmowym świecie już do końca życia, zważywszy, że jest zeszłoroczną laureatką tej samej nagrody (także zresztą za rolę u Russella).
Reżyser „American Hustle” ma jedną zasadniczą przewagę nad Scorsese w wyścigu o statuetkę: jeszcze jej w życiu ani razu nie dostał. Jest za to pierwszym w historii, który otrzymał dwa razy z rzędu nominacje we wszystkich najważniejszych kategoriach.
Witaj w klubie – Matthew McConaughey jako Ron Woodroof, u którego w 1986 roku stwierdzono wirusa HIV. Chociaż lekarze dają mu zaledwie miesiąc życia, on przechodzi uzdrawiającą kurację i postanawia pomóc innym, sprzedając półlegalne środki medyczne. Choć zakazane, naprawdę działają – Teksańczyk, choć ostatecznie z wirusem przegrał (zmarł w 1992 roku), dla wielu stał się symbolem walki z koncernami farmaceutycznymi. Jego historia czekała tylko na to, aż odgrzebie ją Hollywood. Woodroofa uczczono godnie: świetny scenariusz, wartkie tempo i Jared Leto występujący przez większość filmu jako kobieta, ale przede wszystkim rola życia McConaugheya jako zawadiackiego dżokeja z akcentem z Dallas, dla którego dwie prostytutki, narkotyki i rodeo w jednym miejscu w zupełności wystarczały do szczęścia. Dopóki nie okazało się, że o życie trzeba czasem zawalczyć.
Nebraska – Największe zaskoczenie nominacji. Czarno-białe kino drogi dostaje aż 6 oscarowych nominacji, w tym dla najlepszego filmu oraz dla najlepszego reżysera. Wprawdzie poprzednie dzieło Alexandra Payne’a, „Spadkobiercy” z 2011 roku, również było mocno docenione (ostatecznie otrzymało statuetkę za najlepszy scenariusz adaptowany), to jednak „Nebraska” jest filmem z gruntu innym – mocno artystycznym, skierowanym do konkretnej widowni. Decyzję Akademii może pośrednio tłumaczyć Złota Palma w Cannes dla Bruce Derna (otrzymał oscarową nominację dla najlepszego aktora pierwszoplanowego). A także fakt, że w tegorocznym konkursie w głównym kinowym nurcie po prostu nie było w czym wybierać. W każdym razie najnowsze dzieło Alexandra Payne’a jest być może najbardziej przekonującym obrazem amerykańskiej prowincji od lat, a prosta historia syna i ojca w podróży za nierealnym bogactwem wypada tak zwyczajnie, jak tylko się da. Co oczywiście dla twórców jest zdecydowanie największym możliwym komplementem, a scenariusz został wyróżniony przez Akademię, podobnie jak fantastyczne zdjęcia. Cieszą więc nominacje, a nawet chciałoby się więcej: dlaczego fenomenalna muzyka Marka Ortona, łącząca w sobie klimat dekadencji oraz nadzieję na lepszy byt w duchu american dream, w ogóle nie została zauważona?
Ona – reżyser Spike Jonze jest też twórcą kiedyś głośnego „Być jak John Malkovich”, ma więc dryg do tworzenia filmów trochę innych. „Ona” to, wbrew temu czego można by się spodziewać po plakacie, nie mdła historyjka miłosna o facecie z wąsem rodem z lat 70tych, choć moda bohaterów w tym filmie wyraźnie do tego nawiązuje. Jonze przedstawia wizję świata z niedalekiej przyszłości, w której istnieją systemy zdolne do wyrażania uczuć. Jeden z takich systemów pomoże stanąć na nogi granemu przez Joaquina Phoenixa głównemu bohaterowi, nie mogącego się pozbierać po rozstaniu z ukochaną. „Ona” to przede wszystkim kino sentymentalne, grające emocjami, a atmosferę nostalgii podgrzewające odpowiednią nutą – nie dziwią nominacje za najlepszą muzykę oryginalną oraz najlepszą piosenkę. W tym sensie pozostanie to jednak dzieło niezbyt atrakcyjne dla szerokiej rzeszy widowni, zwłaszcza zważywszy na jego długość (ponad 2 godziny) i niezbyt szybkie tempo. Na uwagę jednak zasługuje futurystyczny minimalizm (słuszna nominacja za scenografię) i głos Scarlett Johansson jako przebijający się z drugiego planu intelektualny sztafaż: czy można kochać 642 osoby jednocześnie?
Nie ma sensu prorokowanie co do wyborów Akademii – one zawsze mogą paść w miejscach najbardziej niespodziewanych. Rywalizacja jest jednak gorąca, szczególnie w kategoriach ról męskich, ale wśród pierwszoplanowych ról kobiecych również nie brak świetnych kandydatek: Cate Blanchett z „Blue Jasmine”, Meryl Streep z „Sierpnia w hrabstwie Osage” i Judi Dench z „Tajemnicy Filomeny” . Do kogo w tym roku trafią prestiżowe statuetki?