Pierwszy dzień 29. Warszawskiego Festiwalu Filmowego przyniósł wiele nieoczekiwanych filmowych zaskoczeń. Sporo spośród prezentowanych na WFF dzieł przedstawia świat widziany oczami dzieci – to niepowtarzalna okazja, by przyjrzeć się ich problemom w poszczególnych krajach na całym świecie. Prezentujemy kilka z tych filmów, które będzie jeszcze można zobaczyć w następnych dniach festiwalu.
Dramat ukraiński czy psychologiczny?
W sekcji Konkurs Międzynarodowy hitem okazała się „Zielona kurtka” w reżyserii Volodymyra Tykhyy. To historia dziewczynki – 14-letniej Olii – której młodszy braciszek zostaje porwany. Nie ma po nim śladu i policja nie może nic zrobić, ale Olia jest przekonana, że to mężczyzna, którego widziała w pobliżu tego feralnego dnia, jest odpowiedzialny za zniknięcie jej brata. Mimo braku jakichkolwiek dowodów przeciw niemu, załamana dziewczynka uparcie dąży do jego ukarania. Reżyser Volodymyr Tykhyy mówi, że jest to dramat o współczesnej Ukrainie i obojętności społeczeństwa, ale ta historia mogłaby się wydarzyć wszędzie. Motywy korupcji czy biedy, których moglibyśmy się po tym filmie spodziewać, są starannie omijane, a zamiast tego widz dostaje bohaterkę z sytuowanej, choć rozbitej rodziny (jej rodzice się rozwiedli) która nie może sobie poradzić z własnym, wewnętrznym dramatem.
„Zielona kurtka” jest historią właśnie o niej – porwanie chłopca jest jakby katalizatorem dla jej buntu, który uzewnętrznia się m.in. w próbie dokonania samosądu na Bogu ducha winnej córce podejrzewanego o porwanie mężczyzny. Reżyser zostawia też w sferze subtelnych niedopowiedzeń odpowiedź na pytanie, co tak naprawdę stało się z chłopcem, a główny podejrzany jawi się przez większość filmu jako człowiek ułożony, ojciec rodziny. Dzieło Tykhyy było chyba najlepszym filmem konkursowym pierwszego dnia festiwalu i na pewno ma poważne szanse na zdobycie głównej nagrody Warsaw Grand Prix.
Spirala przemocy, czyli kazachska rzeczywistość
W sekcji „Odkrycia” zaprezentowano m.in. film „Lekcje harmonii” z Kazachstanu, debiut pełnometrażowy Emira Baigazina. Opowiada on o 13-letnim Aslanie, który mieszka wraz z babcią w małej wiosce. Jego rówieśnik Bołat, przywódca szkolnego gangu, terroryzuje inne dzieci i zmusza je do płacenia mu haraczu. Szkoła w obrazie Baigazina jest metaforą stosunków społecznych panujących we współczesnym Kazachstanie, nakręcającej się spirali przemocy. Ciekawie jest też ukazana tu reakcja Aslana, który dokonuje egzekucji złapanych w domu karaluchów na zaimprowizowanym krześle elektrycznym – widocznie odciśnięty ślad na psychice dziecka. Szkoda, że reżyser na wspomnianej metaforze nie poprzestał i przez ostatnie pół godziny filmu razi widza zbyt dosłownymi, nielirycznymi obrazami, wydłużając swoje dzieło niemiłosiernie (ku znużeniu widza). Rekompensuje to poniekąd świetnymi zdjęciami, za które otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia na tegorocznym festiwalu w Berlinie.
Młodość w rytmie szwedzkiego punku
Natomiast absolutnym hitem – choć tu już można to było przewidywać – okazał się szwedzki „We are the best” reżysera Lukasa Moodysoona (doświadczonego filmowca, który był już laureatem m.in. Nagrody Specjalnej oraz Teddy Award w Berlinie). Film opowiada o dwóch 13-latkach – Bobo i Klarze, które kochają punk rocka, strzygą się krótko i chcą założyć własny zespół. Problem w tym, że nie umieją grać na żadnym instrumencie. Zaprzyjaźniają się więc z utalentowaną gitarzystką Hedwig, dziewczynką wycofaną i nieśmiałą. Film to istna apoteoza młodości, niewinności i radości z życia – poprzez niezręczne rozważania dziewczynek na temat religii (Bobo i Klara chcą początkowo „odciągnąć od Boga” Hedwig, ponieważ ich zdaniem prawdziwy punk nie może wierzyć) reżyser Lukas Moodysoon udowadnia, że kino jest ponad wszelkimi podziałami (dziewczynki zaś, mimo poważnych sporów ideologicznych, zostają szybko najszczerszymi przyjaciółkami). Wspaniała zabawa gwarantowana – do tego stopnia, że aż trudno się nie zgodzić z wykrzykiwanym przez bohaterki na koniec tytułowym hasłem – We are the best! – Jesteśmy najlepsze!