Kumulowane przez cały tydzień zmęczenie musi znaleźć swoje ujście w piątkowy wieczór. Na dobry początek weekendu warto wybrać się na koncert — i to najlepiej znakomity. Tym razem, w warszawskiej Hydrozagadce mieliśmy okazję zobaczyć na żywo Norwegów z zespołu Kvelertak – nie sposób było z takiego zaproszenia nie skorzystać. Powiedzieć, że był to koncert udany, to nie powiedzieć nic.
Wąska ulica 11 listopada, przy której usytuowany jest klub, zwęziła się jeszcze bardziej, kiedy na miejsce dotarły gwiazdy wieczoru. Autokar, którym podróżują członkowie grupy w trakcie europejskiego tournée, prawie całkowicie zablokował przejazd. Na sali w Hydrozagadce było równie ciasno i nawet, gdyby ktoś chciał jeszcze w ostatniej chwili dołączyć do wydarzenia, zostałby najpewniej odprawiony z kwitkiem.
W roli jedynego supportu tego wieczoru wystąpili muzycy z amerykańskiej formacji Skeletonwitch, spod szyldu metalu ekstremalnego. W praktyce ciężko jest scharakteryzować ten gatunek, choć w teorii zawiera on elementy black, melodeath oraz thrash metalu. Jedno można stwierdzić na pewno — rzeczywiście jest to muzyka ekstremalna — posunięta do granic absurdu. Jak długo bowiem uderzanie w puste struny i krzyczenie do mikrofonu zyskiwać będzie aprobatę publiczności? Okazuje się, że całkiem długo, ponieważ Skeletonwitch grał przez bite 40 minut. Frontman, Adam Celamans, jest bardzo autentyczny w tym co robi – przekazuje całym sobą emocje, jakąś potężną wściekłość, o której opowiada twórczość grupy. Zespół w trasie koncertowej w Europie promuje swoją najnowszą EPkę — The Apothic Gloom. W trakcie show formacja zaprezentowała zarówno kilka nowych kawałków, jak i trochę tych lepiej znanych, wspominając, że dla części słuchaczy one wciąż mogą być nowe.
Parterowy klub zatrząsł się w posadach, kiedy po krótkiej przerwie i reorganizacji sceny, na podium wstąpił muzyczny sekstet ze Skandynawii. Muzyka, jaką gra Kvelertak, nie daje się jednoznacznie określić czy sklasyfikować. Ciężkie rockowe brzmienie, doprawione charakterystycznym wokalem w języku norweskim, tworzą niesamowitą mieszankę i roztaczają aurę tajemniczości nad twórczością grupy. Sprawia to, że przekrój wiekowy osób, do których trafiają kompozycje zespołu, jest naprawdę ogromny – od nastolatków po zaprawionych w bojach stałych bywalców rockowych koncertów.
Kvelertak (przyp. red. w języku norweskim kvelertak oznacza chwyt duszący) doskonale wpasował się w klubową rzeczywistość — jeszcze przed pierwszym utworem dało się odczuć zaduch na skutek dużego nagromadzenia ludzi w stosunkowo małym pomieszczeniu. Jednak kiedy zespół rozpoczął koncert, ta drobna niedogodność zeszła na drugi plan — czy to za sprawą wspaniałej muzycznej oprawy, czy też włączenia na sali nawiewu.
Tegoroczny krążek zespołu zatytułowany Nattesferd (czyli nocny podróżnik) był motywem przewodnim koncertu. Występ rozpoczął się od dwóch pierwszych kompozycji z płyty — Dendrofil For Yggrasil oraz 1985. Wokalista, Erlend Hjelvik, zadbał odpowiednio o swój wygląd na tę okazję – wystąpił bez koszulki, ukazując bogatą kolekcję tatuaży, na głowę zaś przywdziewając maskę sowy z rogami, mieniącymi się kryształami i świecącymi oczami. Opowiadające nordycką mitologię rytmiczne kompozycje wprawiły publiczność w świetny nastrój, ale to utwór Mjød z pierwszego albumu sprawił, że poziom euforii fanów zespołu osiągnął maksimum. Wtedy też frontman rzucił się w tłum i kontynuował śpiewanie niesiony przez salę na rękach słuchaczy.
Z nowego krążka posłuchać mogliśmy także kompozycji takich jak Svartmesse z niesamowitym breakiem, opowiadającego o diabelskiej galaktyce Ondskapens Galakse czy, przypominającego brzmieniem kompozycje z pierwszych płyt Iron Maiden, Berserkr. Nie zabrakło również energetycznych i galopujących kompozycji z drugiego albumu grupy — Meir (Więcej), takich jak Evig Vandrar, Bruane Brenn czy Kvelertak z melodyjnymi gitarami, przy których publiczność zawrzała.
Pojawił się również polski akcent, kiedy gitarzysta polskiego pochodzenia, Maciek Ofstad, w przerwie między utworami całkiem udaną polszczyzną podziękował za przybycie i zaprosił do śmielszego wchodzenia na scenę i stagedivingu.
Na bis zagrany został kapitalny tytułowy utwór z najnowszej płyty Nattesferd. Narastający powoli główny riff, połączony z powtarzającym się gitarowym motywem i wspaniałymi partiami solowymi granymi przez Vidara Landę i Bjarte Lunda Rollanda sprawił, że zdecydowanie był to punkt kulminacyjny koncertu. Podczas ostatniego numeru, pochodzącego z pierwszej płyty Utrydd dei svake, muzycy zaprosili słuchaczy na scenę, by mogli się bawić razem z nimi.
Zmieścić na tak niewielkiej scenie trzech gitarzystów, basistę, perkusistę oraz szalejącego i wykrzywiającego się w coraz to bardziej skomplikowanych pozach wokalistę to nie lada wyzwanie. Zaprosić na tę scenę publiczność – to dopiero próba ognia. Tym razem scena w Hydrozagadce przeszła tę próbę pomyślnie. Koncert był niezwykle żywiołowy oraz przepełniony energią, która biła wprost od poszczególnych członków zespołu i którą starali się oni przekazać publiczności. Ta bawiła się wyśmienicie, nie pozostając dłużna i dośpiewując fragmenty refrenów, choć nie było to wcale łatwe ze względu na język, w którym napisane były utwory. Pełen werwy i temperamentu występ sprawił, że członkowie Kvelertak z pewnością zasługują po tym koncercie na miano mistrzów dynamiki.
Zespół przeszedł długą drogę – od nierozpoznawalnej norweskiej formacji po koncerty na największych muzycznych festiwalach u boku AC/DC, Slayera czy Metalliki. Pozostaje tylko liczyć, że to nie koniec, a jedynie początek ich muzycznej kariery.
TUTAJ dostępna pełna setlista z koncertu.