źródło: fickr.com

Orientalny UberEats

16 — tylu rowerzystów pracujących dla UberEats naliczyłam w ciągu 10 minut w centrum Warszawy w godzinach szczytu. Tylko dlaczego aż 11 z nich to Hindusi?

Ulica Marszałkowska. 29 stopni w cieniu, na ulicach robi się coraz tłoczniej, bo jest tuż po 16. I gdzieś w całym tym tłumie, bardziej lub mniej zauważalnie, przemykają oni — skoncentrowani na adresie docelowym wpisanym do smartphone’owej nawigacji, z dużym, sześciennym plecakiem i słuchawką w uchu. Jadą na rowerach, mijając stojące w korku auta i nie zważając na cieknący im po szyi pot. Im więcej zamówień zrealizują, tym więcej zarobią, dlatego toczą nieustanną walkę z upływającym czasem i nierzadko skomplikowaną dla nich topografią polskiej stolicy.

Podziel się

źródło: Wredny tramwaj z Warszawy/facebook

Dostawcy jedzenia poruszający się na rowerach zdążyli już wkomponować się w warszawski krajobraz. Dynamicznie przybierająca na sile idea sharing economy spopularyzowała najpierw alternatywną wersję transportu taksówkowego, a później — dostarczania zamówień z restauracji
i punktów gastronomicznych bezpośrednio do klienta.

O ile sam Uber wzbudza wiele negatywnych emocji u taksówkarzy, którym nikczemni „uberowcy” nielegalnie zabierają klientów, o tyle z UberEats jest już lepiej — przecież dostawcy jeżdżą na rowerach, a więc nie zanieczyszczają środowiska spalinami ze skuterów (tak jak dostawcy pizzy) czy samochodów. Poza tym pracownicy tej międzynarodowej korporacji to głównie młodzi ludzie, którzy mogą zarobić — może nie wielkie pieniądze, ale przynajmniej w przyjemny, aktywny sposób. Problem pojawia się jedynie wtedy, gdy owi młodzi ludzie, chcąc skrócić swój czas dostawy bądź zwyczajnie odpocząć, przesiadają się do komunikacji miejskiej i — stojąc ze swoim rowerem i ogromnym plecakiem — zastawiają przejście w tramwaju.

Wielokulturowość w praktyce

Uber prowadzi otwartą politykę dotyczącą zatrudnień. I choć spotykani na ulicy czy u progu drzwi dostawcy pracujący dla tego przedsiębiorstwa to zazwyczaj Hindusi, oficjalne stanowisko firmy zaprzecza stwierdzeniu, że goście z Indii zdominowali UberEats. W tej chwili kilkanaście proc. dostawców pochodzi spoza Polski — mówi Magdalena Szulc, rzeczniczka prasowa Ubera. Za tymi kilkunastoma procentami nie kryją się wyłącznie Hindusi — firma współpracuje również
z przedstawicielami innych narodowości: Ukraińcami, Białorusinami, Rosjanami czy Turkami. Rozdźwięk między oficjalnymi statystykami a codziennością jest więc dosyć wyraźny.

Tempo rozwoju Ubera w Polsce jest błyskawiczne. Wystartowaliśmy ze 150 restauracjami,
a obecnie skupiamy ich ponad 1000. Osią
gnięcie takiego wyniku zajęło nam rok — mówi Krzysztof Radoszewski, dyrektor generalny UberEats w Polsce. Z jednego miasta zrobiły nam się trzy: Warszawa, Poznań i Kraków, mamy w planach kolejne, w których pojawimy się jeszcze w tym roku — dodaje. Warto jeszcze nadmienić, że Polacy coraz chętniej zamawiają jedzenie na wynos. Statystyki konkurencyjnej dla UberEats i zarazem najczęściej wybieranej aplikacji Pyszne.pl wskazują, że miesięcznie składanych jest za jej pośrednictwem prawie 600 tys. zamówień. Można więc przewidywać, że obie firmy, walcząc o przewagę na rynku, będą systematycznie zwiększać zakres swoich usług i wprowadzać kolejne udogodnienia dla zatrudnianych. W efekcie zapotrzebowanie na pracowników będzie rosnąć, a rowerzyści z plecakiem UberEats będą spotykani coraz częściej.

Yes, India

Wciąż Warszawa, z tym, że już po zmierzchu. Wracam z pracy, przydałoby się zjeść kolację, ale lodówka świeci pustkami. Szybka decyzja: zamawiam przez Internet zestaw z ulubionej, niedalekiej restauracji. Jeszcze przed upływem przewidywanego czasu słyszę dzwonek do drzwi. „Szyczę szmacznego!” mówi chłopak podający zamówienie. Pojemnik, który wyjął z plecaka z napisem „UberEats” jest jeszcze ciepły. „Are you from India?” — pytam. „Yes, India” — odpowiada chłopak. Ponownie życzy mi „szmacznego” i, odchodząc śpiesznym krokiem, zarzuca plecak, po czym błyskawicznie znika w półmroku klatki schodowej. Dlaczego tak szybko uciekł? Czas to pieniądz — pewnie chciał jak najszybciej zrealizować kolejne zamówienie.

źródło: newspix.pl/ Konrad Koczywąs

W ubiegłym roku 4604 Hindusów ubiegało się o zezwolenie na wykonywanie pracy w Polsce. Pozytywnie rozpatrzono 86 proc. wniosków, czyli 3959 osób mogło liczyć na legalne zatrudnienie. Liczba ta wydaje się niemal nieprawdopodobna w porównaniu z 733 zezwoleniami, które wydano w 2008 r. (dane z Ministerstwa Pracy). Prawdopodobny powód tak dużego napływu indyjskiej siły roboczej przedstawia Paulina Wilk, autorka książki Lalki w ogniu. Opowieści z Indii w wywiadzie dla tygodnika „Polityka”: Indie nie nadążają za własną demografią i nie są w stanie zapewnić swoim obywatelom miejsc pracy, a często nawet dachu nad głową. Dlatego południowoazjatycki wyż demograficzny znajduje ujście w europejskim niżu.

To tylko na chwilę

Dlaczego akurat UberEats? — pytam Mohaka, który czeka na zamówienie przy McDonaldzie na Świętokrzyskiej. — Będę szczery: ja, zresztą jak wielu moich kolegów z ojczyzny nie przyjechaliśmy tutaj po to, żeby pracować ciężko fizycznie. Skończyłem studia biznesowe, chciałbym założyć własną firmę. W Polsce koszty utrzymania są niskie. Dlatego nie pojechałem do Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii. Nie ma też problemu z wizą. Pracuję w UberEats, bo jest to niewymagające zajęcie, a zarobić można nieźle. I jest to praca tylko „na chwilę”— po to, żebym mógł zadomowić się w Warszawie, poznać trochę ludzi i móc później realizować swój biznesowy plan. — Jaka to będzie firma?Lepsza wersja UberEats — odpowiada Mohak, delikatnie się uśmiechając.

Pracownicy Ubera otrzymują wynagrodzenie nie za przepracowaną liczbę godzin, ale za liczbę wykonanych dowozów. W ostatnim miesiącu pracowałem średnio 10 godzin dziennie. Po odliczeniu prowizji otrzymałem 3200 zł plus napiwki — mówi Ranjiv, kolega Mohaka. Dodatkową motywacją do pracy jest prosta zależność: im więcej zarobisz, tym mniejsza jest prowizja, czyli suma, którą pracownicy oddają agencji za wypożyczenie rowerów i smartphone’ów z nawigacją. Najmniejsza prowizja wynosi 30 proc., a jeśli zarobi się mniej niż 2 tys. zł — wzrasta do 55 proc. Poza elastycznym czasem pracy i zasadniczym wpływem pracownika na wysokość pensji jest jeszcze coś, co przyciąga obcokrajowców do Ubera: pracodawcy nie wymagają znajomości języka polskiego.

źródło: onwardstate.com

Aplikacja załatwia sprawę?

Głównym narzędziem pracy dostawców UberEats — poza rowerem — jest aplikacja, która wskazuje adres dostawy oraz najkrótszą trasę. W ten sposób bezpośredni kontakt z klientem ograniczony zostaje do minimum (uaktywnia się tylko w wyjątkowych sytuacjach, np. kiedy błędnie podano adres docelowy bądź dostawca ma problem z odnalezieniem mieszkania). Czasami to klienci dzwonią do pracowników Ubera, zwykle kiedy ci znacznie spóźniają się z dostawą. W takich przypadkach obie strony są zwykle w stanie porozumieć się w języku angielskim. Nieznajomość języka polskiego nie przeszkadza więc w podjęciu pracy.

Istnieje jednak druga strona medalu: nie każdy zamawiający musi znać angielski. Wtedy, nawet gdy pracownik UberEats posługuje się tym językiem, porozumienie z klientem staje się praktycznie niemożliwe. Oczywiście istnieje jeszcze ewentualność, że obie strony znają inny, mniej powszechny język, jednak prawdopodobieństwo tego jest znikome. W takiej sytuacji, w przypadku problemów z dotarciem do klienta, zrealizowanie zamówienia ma nikłe szanse na powodzenie. Nasuwa się więc pytanie: czy właściciele firmy nie powinni zadbać
o szkolenia z podstaw języka polskiego dla swoich zagranicznych pracowników?

(Nie)zagubiony w miejskiej dżungli

Obok kwestii porozumiewania się z klientami, ważna jest jeszcze orientacja w terenie. Pochodzę z Bengaluru liczącego ponad 5 mln mieszkańców, więc Warszawa nie robi na mnie żadnego wrażenia. Poza tym nasze aplikacje wskazują trasy w sposób bardzo dokładny i przejrzysty, dlatego wystarczy poruszać się zgodnie
z nawigacją, żadna to filozofia. My, pracownicy, jesteśmy podzieleni ze względu na obszary, na kt
órych się poruszamy. Nie jest tak, że jedna osoba jednego dnia może mieć kursy na Białołękę i Ursynów. Ja szybko uczę się przestrzeni, dlatego kilka kursów na danym obszarze wystarcza, żebym kojarzył gdzie są dane restauracje i ulice. Kiedy rozpoznaje już teren, mogę tylko zastanawiać się nad skróceniem sobie trasy, np. jadąc między blokami — mówi Amish, 24-letni student pracujący dla Ubera od trzech miesięcy. Można przypuszczać, że myśli tak nie tylko on — 10 największych hinduskich miast liczy od 3 do ponad 26 mln mieszkańców, a stolica — Delhi — jest trzecią ze względu na liczbę mieszkańców aglomeracją świata.

Kalkuta, fot. Maciej Dakowicz

Polski przystanek

Częstym bodźcem zachęcającym mieszkańców Indii do przeprowadzki do oddalonego o ponad 6 tys. km od ich rodzinnego kraju miasta jest chęć spełniania oczekiwań rodziców. Dla wielu hinduskich rodzin ważne jest to, by dziecko, najczęściej syn, wyjechało za granicę. Tam ma zdobyć solidne wykształcenie i dobrze zarabiać, by finansowo wspierać najbliższych. Zwykle wyjeżdżamy do Australii [Australia jest najpopularniejszym kierunkiem indyjskich emigrantów — wg tygodnika „Polityka” Hindusi stanowią 2 proc. tamtejszej ludności — przyp. red.], często też do Stanów Zjednoczonych i Kanady. Kogo nie stać na takie kierunki, wybiera Europę. Ja przyjechałem do Polski, bo jest tu najtaniej. W porównaniu z Niemcami czy Wielką Brytanią, koszty utrzymania i opłaty za studia są tu najniższe przy jednoczesnym dobrym poziomie kształcenia. Kiedy już trochę zarobię, najprawdopodobniej wyjadę gdzieś indziej — mówi Ranjiv.

źródło: pracuj.pl

Na pytanie czy trudno było mu się zaadaptować do odmiennej rzeczywistości kulturowej, odpowiada: mimo tego, że mam 25 lat, dopiero tutaj nauczyłem się dorosłości. W sumie wciąż się jej uczę. W ojczyźnie to mama i siostry dbały o dom i pozostałych członków rodziny, nie musiałem się niczym przejmować. Tutaj nikt za mnie zakupów nie zrobi, nie wypierze ubrań. Musiałem też przywyknąć do tego, że rola kobiet w Polsce jest zupełnie inna niż u nas. A do ciapaków” wykrzykiwanych za plecami zdążyłem się już przyzwyczaić.

Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w ubiegłym roku polscy pracodawcy szukali ponad 120 tys. chętnych do podjęcia pracy, głównie w sektorze handlowym i w budownictwie, co stanowi ok. 15-procentowy wzrost w porównaniu z rokiem 2016. Przyglądając się liczbie ofert zamieszczanych na portalu Pracuj.pl również można dostrzec dynamiczny przyrost liczby miejsc pracy na polskim rynku [więcej: infografika]. Wiele wskazuje więc na to, że imigranci ze Wschodu, a więc Ukrainy czy Białorusi, nie będą w stanie wypełnić braków kadrowych. Bardzo prawdopodobne jest więc to, że Polska coraz intensywniej będzie stawać się krajem wielokulturowym, a pracodawcy coraz chętniej będą zatrudniać osoby z Dalekiego Wschodu — nie tylko Indii, ale także Wietnamu, Bangladeszu czy Indonezji. W efekcie goście z Azji staną się stałym elementem warszawskiego (i nie tylko) krajobrazu i nikogo nie będzie już dziwił widok orientalnego dostawcy z sześciennym plecakiem.

 

Najpiękniejsze Jarmarki Bożonarodzeniowe
Sezon na odwiedzanie Jarmarków Bożonarodzeniowych właśnie się rozpoczął. Gdzie najlepiej...
Nowe reklamy Google’a
Google rozpoczął testy nad nowymi reklamami, które będą się wyświetlały...
Nie tylko wiersze

Czy każdy może zostać poetą? Na to oraz wiele innych...

Boski Zamachowski i Phoenix na Dwóch Brzegach
Drugi dzień nie przyniósł zmiany pogody, ale mimo wszystko, przyciągnął...
Obrazy śmierci
Gdy zbliża się 1 listopada nachodzą nas rozmyślania o kresie...