Mieliśmy kiedyś na oddziale panią Różę. Miała męża i córkę. Córka w wieku 40 paru lat zmarła na raka. Męża też już nie było, więc została sama na świecie. Opowiedziała mi historię, która mnie kompletnie zdmuchnęła.
Agnieszka Kaluga była bardzo młoda, gdy straciła pierwsze dziecko. Myślała, że nie ruszy do przodu. Wiele lat później została wolontariuszką w hospicjum. Historie, które opowiadają jej osoby umierające opisuje na blogu „Zorkownia”. W 2011 roku otrzymała za niego statuetkę Bloga Roku – od tamtej pory stał się popularnym miejscem w sieci. Jak sama mówi, nie czuje się nikim wyjątkowym: „Ludzie wypychają mnie na piedestał, na którym jest bardzo niewygodnie”. Przez innych podziwiana za wytrzymałość i odwagę, sama szczerze nienawidzi słowa poświęcenie.
Katarzyna Zając: Czy można oswoić się ze śmiercią?
Agnieszka Kaluga: Można oswoić się z myślą, że wszyscy umierają, ale mój lęk się nie zmniejsza, nie chciałabym teraz umrzeć. Paradoksalnie przebywanie w hospicjum powoduje, że bardziej świadomie żyjesz, potrawy Ci bardziej smakują, masz lepsze relacje z ludźmi, bardziej korzystasz z życia i się nim cieszysz.
Zobacz także inne rozmowy z cyklu „NIezwykli zwykli”
Ksiądz Jan Kaczkowski, który jest opiekunem w hospicjum, powiedział, że przeżywa tam najszczęśliwszy okres w swoim życiu. Czy można czuć się szczęśliwym w hospicjum?
Myślę, że można, bo to miejsce uczy dużej wdzięczności. Na życie można spojrzeć z dwóch stron. Mogę pomyśleć, że powinnam schudnąć 10 kg, bo to już czterdziesty drugi rozmiar, a kiedyś był trzydziesty ósmy. Mogę się tym katować. Ale w każdej chwili mogę iść na siłownię, a niektórzy tego czasu nie mają.
WOLONTARIUSZ SIĘ NIE POŚWIĘCA
Jak rozmawiasz z pacjentami? Radzisz? Milczysz?
Co byś poradziła komuś, kto umiera?
Chyba nic. Czy można powiedzieć takiej osobie, że będzie dobrze?
Nie mówię takich rzeczy. Jak widzisz jestem dużą gadułą, a hospicjum nauczyło mnie milczeć. Najbardziej pomagam tym, co robię, nie tym, co mówię.
Napisałaś na blogu, że „nauka milczenia jest o niebo trudniejsza od rozmowy”.
Słowa są jak piasek, którymi starasz się zasypać ogromny dół. Sypiesz te słowa, dużo gadasz, pocieszasz, ale to nic nie daje, ktoś umiera. Ma on małe dziecko i nie chce go zostawić. Ale choruje i ma przerzuty. Zostało parę tygodni. Możesz przy nim tylko być i milczeć. Pokazujesz, że masz odwagę towarzyszyć w tej sytuacji.
Dlaczego pomagasz innym?
Wiem, że pomaganie to najzdrowszy wymiar egoizmu. Pomagając innym, pomagam sobie. To nie jest altruizm, nie wypruwam sobie żył kosztem siebie. Dużo natomiast zyskuję. Gdy komuś pomożesz, może to być jedyna dobra rzecz, którą zrobiłeś w minionym tygodniu, na tysiąc innych dupereli jak np.: chodzenie po sklepach, kupowanie sobie butów, spotykanie się z ludźmi na miałkich dyskusjach.
Nie cierpię słowa poświęcenie. Kojarzy się z położeniem się na ołtarzu i zrezygnowaniem z siebie. Mnie wolontariat nauczył dbać o siebie. Nauczył mnie odpoczywać, dbać o rodzinę, oddzielać pracę od domu. Nie można brać na barki wszystkich problemów świata, bo zgubi się swoje życie.
NIEWYGODNY PIEDESTAŁ
Twoja książka „Zorkownia” powstała z wpisów na blogu o tej samej nazwie. Ma charakter krótkich historii, opowiadających o fragmentach życia pacjentów. Bez emocji i wartościowania, za to skrótowo i zwięźle. Czy tak pisze się o śmierci?
Jak szłam na polonistykę fascynowała mnie poezja, opowiadania, fikcja.Teraz coraz bardziej pociągają mnie reportaże. Wymyślanie światów, fantazja, marzenia to niepotrzebne motanie. Dla mnie pisanie to skreślanie. Bo najważniejsze rzeczy są najprostsze: życie, umieranie, choroba. Tam nie trzeba przymiotników. Patrzę jak pisze Szymborska, Herbert – nie ma tam wielkich opisów, a wszystko wiesz.
Czy śmierć można określić jednym wyrazem albo zdaniem?
Jeśli miałabym cokolwiek wybrać, byłby to znak przestankowy. Kropka. Pisząc, zakładam, że czytelnik jest mądry, ma swoje doświadczenia i to, co czyta wypełnia sobą. Ja naświetlam mu punkty, które ma ze sobą połączyć. Nie daję historii z kluczem, nie ważne, co ja mam na myśli. Opisuję to, co tu i teraz, bo nie wiem czy ta osoba będzie żyła za tydzień.
Co znaczy „Zorkownia”?
To wymyślone określenie zaczerpnięte od nazwy aparatu fotograficznego Zorka, a dokładniej z filmu „Rejs”. Jest taka scena w filmie, w sumie trochę bez sensu, ale utkwiła mi w pamięci, w której padają słowa: „Miałem aparat Zorkę 5 i zrobiłem kilka zdjęć”. Zorkownia to dla mnie ciemnia, w której wywołuję zdjęcia. Rodzaj albumu z wspomnieniami, flesze rzeczywistości, to mój album i szkatułka, do której odkładam historie. Nie wiem czy mają one szansę ocaleć w
inny sposób.
Jakie historie ocalasz?
Choćby takie: mieliśmy kiedyś na oddziale panią Różę. Miała męża i córkę. Córka w wieku 40 paru lat zmarła na raka. Męża też już nie było, więc została sama na świecie. Opowiedziała mi historię, która mnie kompletnie zdmuchnęła. Razem z mężem miała domek na wsi, taką małą działkę. Spędzali w nim całe lato, a na jesień i zimę zamykali. Pewnego razu późną jesienią pojechali do domku i zobaczyli, że lodówka była włączona, łóżko pościelone, okruszki chleba leżały na stole – zrozumieli, że ktoś się tam wprowadził. Normalny człowiek od razu wezwałby policję. A mąż Róży usiadł przy stole i napisał list: „Szanowny Panie, cieszę się, że opiekuje się pan moim domkiem. Mam wielką prośbę. Jeśli zdecyduje się pan wyprowadzić, proszę, żeby zostawił pan porządek. Staszek”. Dwa tygodnie później Róża z mężem wrócili do domku. A tam: łóżko posprzątane, lodówka wymyta na błysk, okna również, stół wylizany z okruszków, a na kawałku kartki wyrwanej z torebki po cukrze napisane koślawymi literami: „Dziękuję. Fredek”. Pytali sąsiadów czy ktoś go widział. Nikt.
Jest tysiące przyczyn dlaczego Fredek był bezdomny. Może pił i zostawił rodzinę, może ktoś mu umarł, żona, dziecko, może stracił pracę i się załamał. Wyobraziłam sobie wezwanie policji, odstawienie na komisariat, przesłuchanie. Ten człowiek czułby się skopany. A tak dobro urodziło dobro. Pomyślałam sobie: Róża umrze, a ja zostanę z tą historią. Dlatego postanowiłam o niej napisać.
Jak ludzie reagują na takie historie? Komentują? Dostajesz maile, listy?
Ludzie doczepiają wolontariuszowi aureolę. Dostaję wiadomości typu: „Podziwiam Cię”, „Ja bym tak nie mogła”, „Nie jestem godna spotykać takich ludzi jak Ty”. Ludzie wypychają mnie na piedestał, na którym jest bardzo niewygodnie. Martwią mnie takie komentarze, bo bycie wolontariuszem nie oznacza, że jestem chodzącą cudownością, potrafię przeklnąć i iść na piwo, popełniam błędy.
Spotykasz się z opiniami negatywnymi?
Spotkałam się z tym, gdy pojawił się artykuł o mnie na portalu Onet i w „Wysokich Obcasach”, a pod nim 160 komentarzy. Czytałam i przecierałam oczy ze zdumienia, do czego zdolna jest ludzka fantazja. Dowiedziałam się, że na pewno mam zaburzenia, że uciekam od świata, pojawiły się nawet komentarze o nekrofilii. Ale były też inne: „Ja też pomagam, ale się nie chwalę”, „Niech twoja prawa ręka nie wie, co robi lewa”, „To nie po chrześcijańsku”. Wiele lat pracowałam jako wolontariusz w innych organizacjach, ale dopiero o hospicjum zdecydowałam się napisać – i nie żałuję. I uważam, że mówienie o trudnych sprawach bardzo się przydaje.
Dlaczego?
12 lat temu, po stracie dziecka, siedziałam w domu z tłustymi włosami, w poplamionej piżamie i myślałam, że nigdy nie ruszę do przodu. Ale pewnego dnia obejrzałam na Discovery film o rodzicach z Anglii, którzy stracili dziecko. Mówili do kamery o tym, jak bardzo to boli, wyrażali swoje emocje, ale – co najważniejsze – film pokazywał jak wygląda ich życie po stracie. Potrafili się otrząsnąć i iść dalej.
KLAUN I HARFIARZ
Wielu ludzi, a zwłaszcza młodych, czasami egoistycznie podchodzi do życia. Myślą jedynie o swojej przyszłości, są nastawieni na odniesienie sukcesu i rozwój kariery, dlatego stale się kształcą, uczą, odbywają zawrotne ilości staży i szkoleń i nie chcą zaprzątać sobie głowy czyimś cierpieniem.
Z mojego punktu widzenia inwestowanie tylko w siebie zamyka nas na świat. To pielęgnowanie dziecka, które mamy w sobie, któremu trzeba zapewnić zabawki i rozrywkę. To jest prosta droga do tego, żeby być notorycznym singlem, który nie widzi innych i powtarza sobie, że życie jest krótkie. Widzimy tylko tych, którzy mogą się przydać do naszego rozwoju, tylko ich „skonsumujemy”, tylko z nimi będzie nam po drodze, po chwili zmienimy ich jak wymienia się samochód.
Chorzy przydają się?
Pewnie. Dzięki nim uczymy się wdzięczności i dystansu. Bo zazwyczaj mamy dużo więcej życiowych roszczeń. Myślimy o kolejnej dyplomówce, następnych warsztatach rozwojowych – wszystko po to, aby budować fantastyczne CV, a nie zauważamy ile już mamy.
Onkolog Paweł Grabowski założył na Podlasiu jedyne w Polsce wiejskie hospicjum. Organizuje spotkania ze studentami i pokazuje im, że poświęcenie osobie umierającej 5 minut może być dla niej najwspanialszym prezentem. Czy młode osoby powinny angażować się w tego typu wolontariat?
Dla młodych ludzi wolontariat jest świetny. Kiedyś poznałam dziewczynę – studentkę ostatniego roku medycyny. Zaangażowała się w wolontariat doktora klauna: przychodziła na dziecięce oddziały onkologiczne z przyczepionym czerwonym nosem i zabawiała dzieci. Jeżeli już w okresie studiów była w stanie pójść do dzieci, które są chore na raka, co jest emocjonalną miazgą, już teraz wiem, że będzie fantastycznym lekarzem. Nie będzie się bała małych pacjentów i ich rodziców. Ona wie, że nie uratuje tych dzieci i część z nich umrze. Może też nie zrobi wielkiej kariery. Ale na pewno wielu pomoże.
Mamy w hospicjum wolontariusza Michała. Przyszedł do nas parę lat temu jako student akademii muzycznej. Miał marzenie, żeby dostać harfę za 20 tysięcy. Kiedyś modlił się i powiedział Bogu, że jeśli jakimś cudem ją dostanie wtedy przyjdzie do hospicjum i będzie na niej grał. I jakimś zrządzeniem losu dostał tę harfę. Pewnego dnia zapukał do hospicjum i zapytał czy może zagrać dla pacjentów. Od tamtej pory, z harfą na plecach umieszczoną w ogromnym futerale na pasach, przyjeżdża regularnie na oddział i gra oraz śpiewa piękne irlandzkie pieśni.
Jaki powinien być wolontariusz? Można określić jego cechy charakteru?
To, co się najbardziej przydaje to chyba pogoda ducha. Nie entuzjazm popadający w manię, ale łagodna życzliwość. Także elastyczność i otwartość na inność. Najgorszy jest wolontariusz, który uważa, że wszystko wie najlepiej. A nie ma świata biało-czarnego, każdy może żyć jak chce. Miałam w hospicjum parę gejów. Panowie byli ze sobą 40 lat. To, co widziałam to dwoje bardzo kochających się ludzi, którzy się żegnali ze sobą, bo jeden z nich umierał. Ten widok kompletnie nie pasował do afer z podpalaniem tęczy, paradami i radykalnymi ocenami. Wolontariusz jest jak puste naczynie – otwarty na przyjmowanie historii. Zauważam, że z wiekiem jestem coraz bardziej elastyczna.