Nowy Jork – byt (nie)śmiertelny

Debiutancka książka Magdaleny Rittenhouse jest pozycją poniekąd osobistą. Poniekąd, bo autorka czytelnikowi objawia się tylko czasami, niby w tłumie przechodniów w jednej z dzielnic Manhattanu. Ale za każdym spotkanie z nią jest tak intensywne, że nie sposób nie zobaczyć ogromnej nowojorskiej metropolii właśnie jej oczami.

Rittenhouse, dziennikarka i stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”, do Nowego Jorku sprowadziła się na stałe wraz z mężem Davidem w 2004 roku. Niezwykłość miejsca, w którym się znalazła, ogrom przysłaniających niebo wieżowców, jarzące się wszystkimi kolorami popkultury Times Square i wiecznie zatłoczone ulice Broadwayu czy Siódmej alei – wszystko to skłoniło ją do napisania książki w zamierzeniu chyba bardziej dla siebie samej, niż dla polskich czytelników. „Spodziewałam się, że ten pierwszy moment zachwytu i oszołomienia – pisze autorka – jaki odczuwa się zazwyczaj w miejscach nowych i nieznanych, przeminie bezpowrotnie, tak jak przemijają najczęściej pierwsza miłość albo zapachy z dzieciństwa. Wydawało mi się, że powinnam spróbować coś z owego zachwytu zatrzymać”.

800px-NewYorkCityManhattanRockefellerCenter.jpgPanorama Nowego Jorku, rok 1932. Źródło: wikimedia commons

Ale „Nowy Jork: od Manhattanu po Ground Zero” wyewoluował w stronę potężnej biografii miasta i jego mieszkańców, opartej na bardzo solidnej podstawie bibliograficznej. Rittenhouse zaczyna od historii, pisze o Indianach zamieszkujących Manhattan jeszcze przed przybyciem tu Holendrów, o porządkach Anglików, o amerykańskich przedsiębiorcach i self made-menach XIX i początku XX wieku. Jak każda historia, tak i ta ma swoich bohaterów: Johna Roeblinga i jego syna, którzy zdrowiem i życiem przypłacili realizację nieprawdopodobnej w tamtych czasach budowy Mostu Brooklińskiego. Williama Van Alena, architekta budynku Chryslera, który w zaledwie dzień po skończeniu budowy dowiedział się o krachu na giełdzie w Wall Street i o tym, że za wykonany projekt nie dostanie żadnej zapłaty. Francisa Scotta Fitzgeralda, który w latach 30tych pisał ogarnięty depresją, że Nowy Jork wcale nie jest miejscem bez granic, „nie jest wszechświatem, nadprzyrodzonym bytem, ale śmiertelnym miastem”.

To jednak przeszłość, a to co, było, w Nowym Jorku się nie liczy – Rittenhouse sama przypomina, że stare są tu co najwyżej wczorajsze gazety. Autorka w kolejnych rozdziałach zbliża się coraz bardziej do współczesności i to są właśnie najciekawsze fragmenty jej książki, razem z tymi, w których Rittenhouse pisze o swoich własnych doświadczeniach w mieście. To ostatnie jednak nie zdarza się często, o sobie autorka opowiada jakby między wierszami, mimochodem.

Ale obdarzona niezwykłym darem obserwacji swobodnie narzuca czytelnikowi współczesny Nowy Jork takim, jaki widzi go ona, nawet wtedy, gdy nie pisze w pierwszej osobie. „Big Apple” – narodowościowy tygiel, w którym o przynależności decyduje raczej nowy numer „New Yorkera” w ręce niż obco brzmiący akcent; Miasto podnoszące się z porażek równie szybko, co ukończony w lutym tego roku wieżowiec 1 World Trade Center; Miejsce, w którym wszystko dzieje się natychmiast. Rittenhouse opowiada o „osiemnastomilowej” księgarni Strand, o wiszącym nad ulicami Manhattanu parku High Line czy o budzącym kontrowersje „meczecie Strefy Zero” z reporterskim zacięciem, za każdym razem przedstawiając imponującą ilość faktów i za każdym razem satysfakcjonująco je puentując.

Właściwie książka ta jest trochę jak sam Nowy Jork – nieskładna, ale porywająca, niepokorna i porywcza, ale refleksyjna i wymagająca. Narracja rwie się, niektóre rozdziały sprawiają wrażenie, jakby ktoś powycinał różne fragmenty i zmieszał je ze sobą. Są też takie, które w ogóle zdają się być wyjęte z innej książki. Ale nawet mimo to spacer z autorką po ulicach „Stolicy świata” jest czymś wyjątkowym i pouczającym w równej mierze.

I jeszcze jedno – Rittenhouse zaczyna swoją książkę od końca. To, co powinno znaleźć się na początku zawarte jest w podziękowaniach tuż przed spisem treści i bibliografią. Opowieść o bezzębnym bezdomnym, który w jesienny, deszczowy poranek wita nieznajomą z rozbrajającym „Good morning, gorgeous”, lepiej oddaje nowojorskie „wczoraj i dziś” niż niejeden duch wywołany z przeszłości.

 

Nowy_jork.jpg

Nowy Jork: od Manhattanu do Ground Zero

Magdalena Rittenhouse

Wyd. Czarne 2013

 

Zamiast książki… Wypożycz Kindle’a!

Z okazji 200-lecia istnienia Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, Amazon przekazał wypożyczalni...

Księża na Księżyc?
Trzynasta Manifa odbyła się pod hasłem „Przecinamy pępowinę”. Feministki domagają...
AfryKamera: Pocztówka z Afryki
Nic lepiej nie wpływa na odbiór filmu jak inne zmysły...
Duże zmiany w Instagramie
Fotograficzny serwis społecznościowy Instagram wprowadził funkcję „Instagram Direct”, która umożliwia...