Wszyscy narzekają, że na uczelnianych imprezach wciąż grają te same zespoły. Bo ile razy można oglądać Strachy na Lachy, Kult, Hey czy Happysad. Takim kapelom nadano nawet przydomek „juwenalia rock”. SGGW postawiło na dużo ostrzejsze klimaty i festiwalowe zacięcie
OTO 10 POWODÓW, DLA KTÓRYCH WARTO BYŁO PÓJŚĆ NA URSYNALIA
1. SLAYER KONTRA LIMP BIZKIT
Oba koncerty wzbudzały emocje, oba zgromadziły stutysięczne tłumy. Fanów nie odstraszył ani ziąb ani ulewa. Fani thrashmetalowego Slayera narzekali, że ich idole grają za wcześnie (zaczęli przed 21.00, jeszcze było widno). Mimo wszystko set był wyjątkowo udany, z tysięcy gardeł dało się słyszeć „Angel of Death” czy „Wolrd Painted Blood”. W czasie kultowego „Raining Blood” nawet ortodoksyjni metalowcy wyciągnęli telefony i nagrywali ten fragment koncertu. Pod sceną wrzało. Uczestnicy gigantycznego pogo na pewno nie czuli, że temperatura oscylowała w granicach 4 stopni. Utaplani błotem zdzierali gardła dla swoich idoli. Rozpiętość wiekowa imponowała. Byli i studenci i czterdziestolatki z dziećmi. Przy wieży dźwiękowców skakała nawet dziewczyna z dwulatkiem na rękach!
Limp Bizkit to inny styl i odmienna publiczność. Część fanów Slayera oddaliła się w stronę punktów gastronomicznych, pojawiło się wiele starszych osób. Fred Durst i spółka jak zwykle zaprezentowali świetne show. Festiwalowa publiczność wspólnie odśpiewała m.in. hity „Behind Blue Eyes” i „My Generation”. Zespół zagrał nawet fragment „Smells Like Teen Spirit” Nirvany. Szkoda tylko, że Fred poczuł się gwiazdą większego formatu, niż powinien. Kazał podpisywać fotografom sterty lojalek i zezwolił na rejestrację jedynie trzydziestu sekund koncertu (czasu starczyło na nagranie intro pierwszej piosenki). Koncert świetny, ale z małym zgrzytem, więc 1:0 dla Slayera. To oni powinni grać jako ostatni w piątkowy wieczór.
2. FISZ I EMADE NA UBOCZU
Podczas gdy większość festiwalowiczów czekała na występy gwiazd na scenie głównej, świetny koncert dali bracia Waglewscy. Grali na malutkiej, upchniętej w kącie Open Stage. Znów walczyli o publiczność z gigantami (na Open’erze grali w tym samym czasie co Prince). Jak zwykle, nie zawiedli. Fisz genialnie interpretował utwory z nagradzanej już płyty „Zwierzę bez nogi”. Co rusz wspomagał się małym megafonem. Grający na perkusji Emade udowodnił, że zamiast krwi w żyłach ma czystą nitroglicerynę. Michał Sobolewski, znany ze współpracy w Kim Nowak, ponownie szalał na gitarze. Projekt Tworzywo Fisza i Emade zaprezentował cudowną mieszankę hip-hopu, soul, reggae, garażowego rocka, a nawet bluesa (świetne partie klawiszowe!). Szkoda, że tak niewiele osób ich widziało.
3. ŻENADA ŁAŃCUCHOWA
To, co działo się przed koncertem szwedzkiej grupy In Flames to istna tragikomedia. Sobotni koncert metalowej grupy zapowiadał się naprawdę ciekawie. Technicy grupy zaczęli wieszać dekorację i… utknęli. Przez bite czterdzieści minut nie mogli przerzucić kilku metrów łańcucha nad sceną. Pomógł dopiero specjalista ze sprzętem do wspinaczki. Publiczność z jednej strony płakała ze śmiechu, a z drugiej wrzeszczała i rzucała niewybrednymi wyzwiskami w stronę ekipy. Nerwowa atmosfera wpłynęła na grę muzyków z In Flames. Szczególnie wokalista – Anders Friden nie krył zażenowania. Dobrze, że od strony muzycznej nie było zastrzeżeń do występu grupy.
4. FAJERWERKI OD NIGHTWISH
Fińska grupa grająca melodyjny metal była główną gwiazdą sobotniego wieczoru. Oczekiwania były ogromne. Ekipa pirotechniczna uwijała się prawie godzinę, by dopiąć wszystko na ostatni guzik. Koncert rozpoczął się nordycką melodią „Finlandia” odegraną na dudach. Później w kłębach dymu pojawiła się wokalistka Anette Olzon. Niestety, miała problemy z głosem. Potworny ziąb i duża wilgotność też pewnie jej nie pomagały. Anette nie ma takich umiejętności wokalnych jak była liderka Nightwish, Tarja Turunen. Świetne efekty specjalne, fajerwerki nie były w stanie tego ukryć. Szkoda, że grupa nie zagrała tematu z „Upiora w Operze”, co zwykła robić za czasów Turunen. Nie da się jednak odmówić Nightwish rozmachu. To nie był koncert, to było epickie widowisko, choć momentami kiczowate.
5. METALE TEŻ LUBIĄ DUBSTEP
Grupa Modestep była główną gwiazdą niedocenianej Open Stage. Kto by się spodziewał, że kilku wątłych chłopców da takie show! Pod małą sceną zgromadziły się tłumy. Przyciągnął je genialny set. Brytyjczycy wyjątkowo sprawnie połączyli elektronikę z rockiem i funkiem, podsycając wszystko modnym dubstepem. Fani wypuścili w powietrze bańki mydlane, pod sceną panowało istne szaleństwo. Razem z zespołem tłum odśpiewał hity „Sunlight” i „Feeling Good”. Nawet miłośnicy metalu bawili się przy elektronicznych kawałkach. Żywiołowe reakcje publiczności tylko potwierdzają, że Modestep dał najlepszy koncert ze wszystkich sobotnich wykonawców.
6. DISCO PO CICHU
W tym roku pogoda nie sprzyjała festiwalowiczom. Było zimno, lało, wiało, pole namiotowe przypominało bagno. Zmarznięci studenci kryli się w stylowych namiotach Silent Disco. Pomysł na stworzenie takiej strefy zwyciężył w tegorocznej ankiecie na pozasceniczną atrakcję. Uczestnicy Ursynaliów biegli do namiotów w przerwach między koncertami i w czasie występów młodych kapel – zwycięzców konkursu organizatora imprezy. Każdy uczestnik Silent Disco otrzymywał słuchawki i wybierał sobie DJ set, jakiego chciał słuchać. Widok kilkuset osób bujających się niczym w amoku (w kompletnej ciszy) był imponujący.
7. NASI GÓRĄ!
To nieprawda, że tylko zagraniczne, sowicie opłacane gwiazdy, dały dobre koncerty w czasie Ursynaliów. Reprezentacja Polski w ciężkich brzmieniach poradziła sobie znakomicie. W piątek zmarźluchów rozgrzali m.in. Lipali i Luxtorpeda. Szczególnie ten drugi zespół wzbudził wiele pozytywnych emocji. Luxtorpeda to jedna z niewielu polskich kapel, która udostępnia swoje albumy w sieci zupełnie za darmo, by każdy mógł sprawdzić czy muzyka przypadnie mu do gustu. Mimo promocji w internecie, krążek „Robaki” radzi sobie świetnie na polskiej liście bestsellerów, a hity „Autystyczny” i „Hymn” są bardzo często grane w rozgłośniach radiowych. Chóralne odśpiewanie „Hymnu” przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł pod sceną główną było jednym z najbardziej wzruszających momentów w czasie całego festiwalu.
Niskie pokłony należą się także grupom Hunter, My Riot i Illusion. Hunter potwierdził swoją znakomitą formę, jaką zaprezentował supportując Metallikę na festiwalu Sonisphere. My Riot to prawdziwe One Man Show w wykonaniu Naczelnego Mefistofelesa RP, czyli Glacy. Jako jeden z niewielu kokietował fotoreporterów, rzucał się w tłum i śpiewał trzymając za ręce rozradowanych fanów. Wyrazy szacunku należą się także reaktywowanemu Illusion. Zespół musiał nadrabiać opóźnienie wywołane przez niefrasobliwe In Flames, przez co set Polaków nie był zbyt długi. Lipa jednak nie dał wyprowadzić się z równowagi i mimo problemów technicznych własnego zespołu, rozpoczął koncert przebojem „Solą w oku”. Ciężkie brzmienia i genialne teksty pozwoliły zapomnieć o wpadkach z koncertu poprzedników ze Szwecji.
8. WALKA Z GRAFIKIEM I PYŁEM
Zarówno francuska grupa Gojira jak i wielokrotnie nagradzany Mastodon zostały pokrzywdzone przez ogranizatorów festiwalu. Cenione zespoły nie powinny grać o tak wczesnej porze. Gojira rozpoczynała swój niedzielny koncert już o 17.00, przez co była skazana na granie „do trawy”. Repertuar zaprezentowany przez zespół był znakomity. Nie zabrakło utworów z nadchodzącego albumu „L’enfant sauvage”. Nic dziwnego, że Gojira została zaproszona do otwierania koncertów w trasie Metalliki. Cały teren pod sceną pokryły tumany kurzu, skaczący w pogo fani zespołu nie oszczędzali ani siebie ani płuc wokalisty. Koncert, mimo tak wczesnej pory, był naprawdę udany, podobał się także francuskiej kapeli. Członkowie podpisali nawet polską flagę rzuconą przez fana.
9. KRÓL JELONEK PIERWSZY
Kto twierdzi, że Michał Jelonek nie jest królem polskiej sceny rockowej, niech pierwszy rzuci gitarą! O jego niedzielnym koncercie na Ursynaliach minstrele będą układać pieśni. Niepozorny pan z lekką nadwagą i skrzypcami w rękach skradł serca festiwalowej publiczności. Już w sobotę dzielnie wspomagał na scenie grupę Hunter, jednak niedziela należała tylko do niego. Bo tylko on potrafi zjednoczyć pokolenia i przekonać je do muzyki klasycznej. Już zeszłoroczny koncert Jelonka na Ursynaliach przeszedł do legend. Skrzypek tak spodobał się gigantom z KoRn (ówczesnym headlinerom festiwalu), że ci zaprosili go do wspólnej trasy koncertowej. Michał Jelonek ma świetny kontakt z publicznością. Ubrany w hełm z porożem rogasia zapraszał wszystkich na ściankę, do szaleńczego tańca, wężyka i wspólnej zabawy. Ze sceny kazał robić publiczności przysiady, jego komend musieli słuchać nawet fotoreporterzy. Jak zwykle zachował dystans do siebie i pozwolił sobie przypiąć skrzydła zrobione z fajerwerków. A wszystko to było tylko tłem dla fenomenalnej muzyki.
10. COŚ DLA MŁODSZYCH
Niedzielny koncert punkowej grupy Billy Talent zamykał całe Ursynalia. Zgromadził zdecydowanie najmłodszą publiczność, choć pod sceną nie było takich tłumów jak np. na Slayerze. Kanadyjska grupa dowodzona przez Bena Kowalewicza zaprezentowała lżejsze rytmy niż te, do których przywykliśmy w czasie warszawskiego festiwalu. Mimo deszczu publiczność świetnie bawiła się przy takich hitach jak „Diamond on a Landmine” czy „Try Honesty”. Ben wspominał ze sceny o swoim polskim pochodzeniu i wypowiedział nawet kilka słów po polsku. Obiecał, że wraz z zespołem wróci do nas jesienią, by zaprezentować materiał z nowego albumu. Billy Talent zakończyło swój koncert i cały festiwal przebojowym „Fallen Leaves” odśpiewanym wspólnie przez studentów i ich młodszych kolegów, tłumnie przybyłych na koncert idoli.