Na nizinach

„Na gigancie” jest tragikomedią o zbuntowanych nastolatkach, więc powinna dostarczyć tyle samo dobrej rozrywki, co umoralniających pouczeń. Czy faktycznie tak się dzieje?

Kolejny film belgijskiego aktora, Bouli Lanners, to historia buntu dwóch braci i ich nowego kolegi. Spędzają lato na wsi, nie wiadomo czemu zostawieni samopas przez rodziców, co otwiera całą masę możliwości, jak poużywać życia mając piętnaście lat. Palą więc trawkę, jeżdżą samochodem zmarłego dziadka po polach kukurydzy, snują się po lesie, pływają łódką. Sielanka kończy się, gdy zaczyna brakować pieniędzy. Mimo tego chłopcy nie załamują się i wpadają na pomysł wynajęcia domu „zaprzyjaźnionemu” hodowcy konopi. Co jednak poczną, gdy okaże się, że oto postawili własny los na szali?

„Na gigancie” z założenia miało być tragikomedią o nastolatkach z morałem, jednak szybko zaczyna jawić się jako chaotyczny i nieprzemyślany pomysł debiutanta. A Lanners przecież debiutantem nie jest, jego drugi film „Eldorado”, również o tragikomicznym zabarwieniu, prezentowany był w ramach WFF w 2008 roku. Tymczasem opowiadana historia jest niespójna i osadzona na bardzo wątłej fabule, która rozrasta się w kilka niepowiązanych ze sobą wątków. Jedynym ich katalizatorem są postaci chłopców i ich przejawiająca się na każdym kroku chęć buntu. A ten szybko z zabawy przeradza się w prawdziwą lekcję życia, doprawioną braterskimi kłótniami, przymusową bezdomnością i walką o przetrwanie. Reżyser nie proponuje jednak rozwiązania tej historii, jego bohaterowie brną dalej na ślepo. Choć nie oceniani przez twórcę, równocześnie nie są w stanie zyskać wystarczającej uwagi widza. Ich rozmowy są mdłe, niedopracowane, a zachowania tyleż śmieszne, co w końcu tragiczne w skutkach. „Na gigancie” uwikłane jest w chaotyczność, z której nie potrafi się wyzwolić, a świetna muzyka i pasjonujące zdjęcia nie załatają dziur w scenariuszu.

na gigancie.jpg

Oparta na nieskomplikowanych motywach opowieść o dojrzewaniu młodych ludzi nie przynosi oczekiwanej puenty. Niezamknięta żadną klamrą sprawia, że przy ostatniej scenie gubią się wszelkie domysły widza odnośnie zakończenia filmu. Od twórcy mającego już na swoim koncie kilka produkcji wymaga się, aby kolejna z nich była przemyślana. Bouli Lanner nie spełnia tych oczekiwań, a wiele debiutów stoi na wyższym poziomie niż „Na gigancie”. Wystarczy choćby wspomnieć zwycięzcę zeszłorocznego Plebiscytu Publiczności WFF, „Sound Of Noise” Olego Simonssona i Johannesa Nilssona, czy nagrodzonego w 2003 roku Złotym Lwem „Powrót” Andrieja Zwiagincewa. Przy tak rewelacyjnych debiutach kolejny film Belga staje się jeszcze większą kliszą. Może Bouli Lanners powinien jednak pozostać przy aktorstwie?

 

„Na gigancie”

reż. Bouli Lanners

premiera: 20 maja 2011 (świat)

produkcja: Belgia, Francja, Luksemburg

gatunek: dramat, komedia

 

Film był prezentowany w ramach 27 Warszawskiego Festiwalu Filmowego.


(Do)bitne szkolenie

Rozwój osobisty jest pojęciem pozytywnym, tylko co niesie za sobą...

Drużyna UW wicemistrzem świata
Finały 36. Akademickich Mistrzostw Świata w Programowaniu Zespołowym ACM ICPC...
W samorządzie nie tylko pączki
Samorząd otworzył się dla studentów w tłusty czwartek. Działacza informowali...
,,Żałuję, że Cię znałam”

Film ,,Zanim się pojawiłeś” to przykład nieudanego melodramatu i znanej...