Chciałoby się na podstawie fotografii dowiedzieć czegoś więcej o kandydatach na posłów. Tym razem jeszcze się to nie udało, choć nie chce mi się wierzyć, że oni naprawdę lubią sobie pudrować noski przed zrobieniem zdjęcia.
W ostatnich tygodniach fotografia portretowa przypuściła zmasowany atak na nasze oczy, wypełniając tysięcznymi realizacjami niemal każdy kąt przestrzeni publicznej. Wielkie portrety pokrywały tablice bilbordowe i banery porozwieszane na wielu ważnych gmachach w centralnych punktach miast, tak, by każdy przechodzień i kierowca nie mógł nie zauważyć oblicza uwidocznionego na reklamowej powierzchni.
Mniejsze formy były jeszcze bardziej wszechobecne od porządnych prezentacji na słupach ogłoszeniowych czy w podświetlanych gablotach na przystankach komunikacji miejskiej, trochę przypadkowych na latarniach, murach, ogrodzeniach, przygodnych barierkach i tablicach. Oglądaliśmy nieprzebrane ilości wizerunków. Czy nasze oko zatrzymywało się na nich? Czy patrzyliśmy, kto chce być naszym reprezentantem w najwyższym organie ustawodawczym?
Niektórzy na pewno tak, by domalować lub dopisać małe co nieco, ale większość nie patrzyła ze zbytnią uwagą jaką fizjonomię ma wiszący na płocie osobnik z partii X. Bo akurat te wybory były głosowaniem za wizją Polski, a nie na konkretne osoby, stąd rola wizerunków poszczególnych kandydatów tak naprawdę była żadna. Gdy rola fotografii w przekonywaniu opinii publicznej jest pomijana, to i kandydaci nie dbają o swoje ciekawe wizerunki. Rodzi się pytanie, czy fotografia portretowa polityków musi być tak banalna, a przez to twarze naszych reprezentantów tak nijakie?
Szczęśliwie ten brak szacunku dla wizerunku własnego oblicza pojawia się głównie w czasie kampanii wyborczych. Politycy zapatrzyli się chyba w portrety gwiazdeczek wszelkiego autoramentu, które przewijały się przez strony kolorowych czasopism. Tamte twarze w większości niczego nie wyrażają, mają być miłe, młode, wymuskane i uśmiechnięte. Politycy z plakatów wyborczych w ogromnej większości są tacy sami, o gładziutkiej skórze, bez żadnych zmarszczek, żyłek czy bruzdek, o fantastycznym, bijącym bielą uzębieniu, ciepłym spojrzeniu i ujmującym uśmiechu.
Wpływ standardów kultury masowej jest wyraźnie widoczny, choć akurat politycy nie muszą udawać wymuskanych laleczek, bo nie o taką rolę w ich profesji chodzi. Te ugłaskane portrety nie pasują do rzeczywistych postaci, które, występując w telewizjach wszelakich, pokazują, że są z krwi i kości. Czy takich pięknisiów pudrujących noski możemy obdarzyć zaufaniem i powierzyć losy naszego nie do końca dobrze funkcjonującego kraju?
Przy wyborach prezydenckich, gdy ilość kandydatów jest ograniczona do ledwie kilkunastu, rola fotografii portretowej zdecydowanie rośnie. Tam banalność przedstawienia przyszłego prezydenta może przynieść niemiłe skutki. Choć wiadomo, że to nie fotografia decyduje o ewentualnym zwycięstwie, jest jednak jednym z elementów urabiania opinii, budowania emocjonalnego stosunku do postaci ze zdjęcia. Prosty zabieg wprowadzenia elementów naturalnej scenografii tworzy cieplejszy, bardziej ludzki klimat wokół osoby. Podobnie pokazanie możliwie wiernie fizyczności kandydata wzmacnia zaufanie do niego. Wyczyszczenie tła i cyfrowa kosmetyka twarzy odejmują z kolei wiarygodność postaci.
Obserwując ostatnią kampanię prezydencką z 2005 roku, warto porównać plakaty dwóch głównych kandydatów. Wygrał siedzący w gabinecie, pracujący dla społeczeństwa, nawet nie zdążył odłożyć pióra, o wyrazistej i ciekawie światłem wymodelowanej twarzy. Ten przegrany zaprezentował się na białym tle i był zdecydowanie ulepszony cyfrowo (identyczny z naturalnym), a domontowane na niektórych plakatach gwiazdy z flagi europejskiej za głową bohatera były wyraźnie ciałem obcym. Nie zbadano zdaje się wpływu tych fotografii na zachowanie się Polaków przy urnach, ale niewykluczone, że podświadomie część niezdecydowanych wybrała osobę prawdziwszą i ciekawiej, bardziej po ludzku, zaprezentowaną.
Fotografowanie polityków ma niemal tak samo długą historię jak cała fotografia. Gdy w 1851 roku wynaleziono szklany negatyw, pozwalający na bardzo precyzyjne odwzorowywanie rzeczywistości i wykonywanie tysięcy kopii z jednego egzemplarza, wielu przywódców politycznych skorzystało z tego wynalazku, by spopularyzować siebie wśród społeczeństwa.
Najbardziej klasyczne przykłady takiej działalności to seria portretów Napoleona III w niewielkim, poręcznym formacie, wykonana w paryskiej pracowni Andre Disderiego, który ów mały format, zwany carte-de-visite, opatentował. Podobnie królowa Wiktoria po śmierci księcia-małżonka Alberta, namówiona przez doradców, zgodziła się na masowe upowszechnienie wspólnych portretów małżeńskich zrobionych tuż przed jego śmiercią. W ten sposób wzmocniła swoją pozycję i pozytywne myślenie o monarchii i rodzinie królewskiej. Abraham Lincoln także skorzystał na nowym wynalazku. W swojej kampanii wyborczej posłużył się zdjęciem, które zrobił mu Matthew Brady, późniejszy dokumentalista wojny secesyjnej. Jego wygląd dojrzałego męża stanu, zamyślonego nad sprawami państwa i jego obywateli, budził zaufanie. Wszystkie opisane tu fotografie nie były specjalnie wyrafinowane, ale też fotografia w tamtym czasie była jeszcze w powijakach, raczkowały technika i technologia, a estetyka tego medium jeszcze na dobra nie istniała.
Mimo to zauważono, jak wielką siłę przekonywania ma w sobie fotografia portretowa, jeśli tylko bohaterowie są należycie upozowani. Disderi, Mayall i Brady byli przede wszystkim dobrymi rzemieślnikami, jeszcze nie artystami, stąd ich prace nie porywają, ale są rzetelne i przekonujące.
W tym samym czasie w Paryżu działał Felix Nadar. Początkowo chciał być karykaturzystą, ale rysowanie szło mu kiepsko, więc poduczył się fotografii, by na jej podstawie robić karykatury. Szczęśliwie nowa przygoda tak go pochłonęła, że poprzestał na fotografii, nie męcząc nikogo nieudanymi rysunkami. Jego zdjęcia do dziś uchodzą za wzór fotografii portretowej, skupionej na oddaniu fizyczności i emocjonalności bohatera. Wśród licznych klientów Nadara przewinęło się trochę ważnych polskich osobistości, funkcjonujących w stolicy Francji.
Zatroskany, wychudzony Adam Mickiewicz z podpuchniętymi oczami, zasmucony duchowy przewodnik narodu na obczyźnie, książę Adam Jerzy Czartoryski, czy niemówiący po polsku ambasador Toskanii w Paryżu, książę Michał Józef Poniatowski, wnuk najstarszego brata króla Stanisława Augusta, od którego pochodzą wszyscy żyjący dzisiaj członkowie książęcej linii Poniatowskich. Nadar fotografował przede wszystkim najrozmaitszych artystów, politycy pojawiają się u niego zupełnie sporadycznie.
Bliżej naszych czasów też znajdziemy wybitnych fotografów, do których zaglądali ludzie sztuki, ale też i politycy. Yousuf Karsh, Kanadyjczyk o ormiańskich korzeniach, zasłynął portretem Winstona Churchila, zrobionym zaraz po wyrwaniu z ust bohatera nieodłącznego cygara. Wyszedł portret zdecydowanego przywódcy politycznego o przenikliwym spojrzeniu.
Nie mniej ciekawe są portrety Nikity Chruszczowa, rosyjskiego „misia”, i Fidela Castro, kubańskiego rewolucjonisty, wielbionego przez światowych lewaków różnej maści. Inny z wielkich portrecistów, Richard Avedon, też czasem fotografował słynne postaci, w tym amerykańskich prezydentów czy szefów ONZ, i niewykluczone, że to jego fotografie zainspirowały autorów plakatów wyborczych w naszej rodzimej kampanii, bo u niego też w kadrze jest tylko głowa lub trochę więcej na czysto białym tle, ale każdy z bohaterów jest tam do bólu prawdziwy, a przez to niebywale ciekawy jako człowiek.
Chciałoby się na podstawie fotografii dowiedzieć czegoś więcej o kandydatach na posłów. Tym razem jeszcze się to nie udało, choć nie chce mi się wierzyć, że oni naprawdę lubią sobie pudrować noski przed zrobieniem zdjęcia.
Publikacja zdjęć ze względu na charakter serwisu, jak i wydawcę ma charakter edukacyjny.