Dziesięć miesięcy po smoleńskiej tragedii, katastrofa prezydenckiego Tupolewa ciągle nie schodzi z jedynek gazet i czołówek programów informacyjnych. Gorzej, że odbiorcy muszą oglądać marnej jakości spektakl, w którym najważniejsze media walą w siebie na odlew i stawiają pod ścianą – w zależności od tytułu – rząd albo opozycję.
Jak słusznie zauważył ksiądz Adam Boniecki, kiedy cały czas mówi się o jednym i tym samym, siłą rzeczy zaczyna się gadać głupoty. W okresie po 10 kwietnia 2010 r., gdy – jak pisał „Press” – „świat nie istniał”, oglądaliśmy płaczącą na wizji Monikę Olejnik, Marcin Wolski kazał łajdakom padać na kolana, a Jan Pospieszalski ilustrował pod Pałacem Prezydenckim teorię o rosyjskim zamachu na Lecha Kaczyńskiego. Po żenującej dyskusji o pogrzebie na Wawelu („czy na pewno godzien królów?”) mieliśmy kilkutygodniową przerwę na kampanię prezydencką, która przebiegała pod znakiem marketingowej przemiany brata śp. prezydenta. Później Smoleńsk powrócił, a spór o krzyż na Krakowskim Przedmieściu zapisze się w annałach jako kilkutygodniowe opluwanie się przywiązanych do krzyża fanatyków i skrzykniętej na Facebooku grupy szyderców oraz jako kłótnia wariata rzucającego fekaliami w tablicę z idiotą udającym papieża na balkonie jednego z budynków.
W międzyczasie, dużej części mediów „umknął” fakt, że rozpoczął się proces badania przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem, a głównym rozgrywającym w tej sprawie stał się – za zgodą polskich władz – Międzypaństwowy Komitet Lotniczy z generał Tatianą Anodiną na czele. Premier Tusk bardzo długo bronił tego stanu rzeczy, aż nagle, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, wypalił, że Rosjanie nie uwzględniają polskich uwag do śledztwa (ot, niespodzianka!), a projekt raportu MAK jest absolutnie nie do przyjęcia. Prawdziwa bomba wybuchła 11 stycznia tego roku, kiedy Tatiana Anodina w błysku fleszy oznajmiła, że cała wina za rozbicie samolotu leży po polskiej stronie, Rosja nie ma sobie nic do zarzucenia, a obecny w kokpicie generał Błasik miał we krwi całe 0,6 promila alkoholu. Przekaz był jasny: „Winny pijany generał?” „Z 0,6 promila do Smoleńska”, „Podpity dowódca” – to tylko pierwsze z brzegu tytuły, jakie ukazały się nazajutrz po rosyjskiej konferencji w zagranicznej prasie.
W polskich mediach ponownie rozgorzał festiwal wzajemnych oskarżeń i osądzeń od czci i wiary. Do patetycznego stylu przyzwyczaiła już „Gazeta Polska”: „Dla najemnych Judaszów bolszewickiej bestii nie będzie przebaczenia, nie będzie amnestii” – krzyczał z jedynki tygodnik. W środku prym wiódł Antoni Macierewicz, który określił postawę polskich władz „późnym wcieleniem komunistycznego zespołu Bieruta, który ukrywał prawdę w sprawie mordu katyńskiego”. Jarosław Kaczyński podszedł krok dalej i powiedział, że gdyby nie małostkowość prezydenta Komorowskiego, to żyłyby dzisiaj przynajmniej trzy osoby lecące Tupolewem, bo Komorowski nie zgodził się na przesunięcie głosowania w Sejmie i posłowie PiS nie mogli, tak jak planowali, jechać na uroczystości pociągiem. „Gazeta Wyborcza” ubolewała z kolei, że przywódca największej partii opozycyjnej, „zapewne pod ciężarem własnej tragedii”, sprowadza debatę o katastrofie na poziom „science-fiction”. Więcej, „GW” zrobiła nawet sondaż wśród czytelników, z którego jasno wynikało, że większość Polaków zgadza się z wnioskami, jakie w swoim raporcie przedstawiła Anodina. Całość uzupełniło urbanowskie „NIE”, przepytując rodzime autorytety, jak skończy lider Prawa i Sprawiedliwości. „Jak jego brat, na Wawelu, razem ze szwagierką”, „Kaczyński nie kończy, jest seksualnym impotentem” – odpowiadali kolejno były poseł SLD Piotr Gadzinowski i Robert Biedroń walczący w Polsce o prawa gejów i lesbijek.
Jaki jest efekt medialnego cyrku wokół tej – czy ktoś jeszcze o tym pamięta? – największej tragedii w historii powojennej Polski? Kwietniowa katastrofa powróciła na łamy Facebooka, tym razem dzięki inicjatywie „Dzień bez Smoleńska”, którą błyskawicznie poparło ponad 100 tys. ludzi. A choć po kilku dniach pomysłodawcy akcji skasowali wątek, w jego miejsce szybko pojawiły się kolejne, z tym samym przesłaniem. „Gdzie ten krzyż!?”, „Błagam! Przestańcie jeździć na trumnach!”, „To się musi skończyć, ratunku!” – wyrażali swoje zdanie internauci. W tym wszystkim swoje trzy grosze dorzucili Rosjanie, konkludując, że – o zgrozo, nie bez racji – raport MAK to początek wewnętrznej wyborczej kampanii przed jesiennymi wyborami do parlamentu. Kolejny odcinek – raport Millera, prawdopodobnie jeszcze w lutym. Czekamy z niecierpliwością.
Wydaje się jednak, że w tej całej, którejś już kolei, wojnie polsko-polskiej musi być chyba jakiś głębszy sens. O przyczynach katastrofy Tupolewa, śledztwie MAK, pracach komisji Millera, postawie Tuska czy żyjącego i nieżyjącego Kaczyńskiego, pojawiło się w mediach tyle skrajnie różnych sądów i opinii, że przecież któraś z nich musi być przynajmniej bliska prawdy. A to oznacza, że duża część dziennikarzy i polityków będzie się musiała sporo naprzepraszać albo, co bardziej prawdopodobne, iść w zaparte i robić z ludzi idiotów, wmawiając im, że Rosjanie zamordowali nam prezydenta, albo że Lech Kaczyński ma krew na rękach.
Może rację ma Rafał Ziemkiewicz, pisząc o „katastrofie posmoleńskiej”, w której, jego zdaniem, straciliśmy jako państwo „godność i pozycję podmiotu polityki międzynarodowej”. „W momencie oddania całego śledztwa Rosji było jasne, że zostanie ono przeprowadzone według standardów sowieckich. Nie było innej możliwości. Rosja nie ma innych niż sowieckie narzędzi i mechanizmów, nie ma ekspertów, którzy nie kierowaliby się żelazną zasadą dopasowywania faktów i dowodów do jedynej słusznej tezy, a jedyna słuszna teza jest zawsze taka, że rosyjska technika jest niezawodna, rosyjskie procedury są niezawodne, i rosyjscy ludzie też nigdy nie zawodzą. Konkluzje oficjalnego raportu MAK były jasne i oczywiste od chwili, gdy Donald Tusk nie odważył się wykorzystać jedynej istniejącej możliwości umiędzynarodowienia śledztwa” – pisał Ziemkiewicz w „Rzeczpospolitej”. Wartość tego sądu wzrasta, gdy spojrzymy na datę jego publikacji, która o prawie miesiąc wyprzedza moskiewską konferencję MAK. I żeby nie było, że forsuję prawicę, jedno zdanie od Michała Sutowskiego z „Krytyki Politycznej” – już po odczycie Tatiany Adoniny – który napisał, że „o raporcie MAK można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest zaskakujący”. Średnio wygląda w tej sytuacji zdumienie całkiem licznej grupy czołowych polskich polityków i pierwszoligowych dziennikarzy.