NO PIEROGIS, NO GIG
O Jaredzie Leto i jego zespole 30 Seconds To Mars mówi się w Polsce głównie źle. Że są emo-punkowym badziewiem dla rozwydrzonych szesnastolatek, że pozują na następców U2, że są ogólnie przereklamowani i sukces opierają tylko na aktorskich osiągnięciach i urodzie wokalisty. Jednak bilety na ich łódzki koncert (8 listopada) rozeszły się błyskawicznie (większość w 20 minut), a ostatnia płyta osiągnęła u nas status platynowej.
Zainteresowanie 30 Seconds To Mars jest w Polsce tak wielkie, że organizatorzy z Alter Artu musieli dodać jeszcze jeden koncert, by pomieścić wszystkich chętnych. Choć pierwszy z nich (dodatkowy) miał odbyć się w poniedziałek, to część fanów zjawiła się w Łodzi już w sobotę. Prawdziwe święto zaczęło się w niedzielę, w wieczór rozdania nagród MTV Europe Music Awards, gdzie popularni „Marsi” byli nominowani w trzech kategoriach. Członkowie Echelonu (bo tak nazywa się społeczność fanów zespołu) okupowała hotelowe salki telewizyjne, by zobaczyć, czy ich idole i oni sami (Echelon był nominowany w kategorii ”Best Fans”) zdobędą jakieś statuetki. Trzymanie kciuków nie poszło na marne, gdyż 30 Seconds To Mars zdobyli dwie nagrody: Best Alternative Band i Best World Stage Band. Teraz pozostało tylko czekać na dwa dni muzycznego szaleństwa.
PONIEDZIAŁEK – DZIEŃ BUDDY
Jeżeli jest piąta rano, a ty przejeżdżasz pod Atlas Areną i widzisz grupki ludzi owiniętych kocami termicznymi i koczujących pod drzwiami, to wiedz, że coś się dzieje. To najwytrwalsi fani polujący na miejsce przy barierkach. Inna grupka ulokowała się pod hotelem, następna na łódzkim lotnisku. Zespół zrobił im małego psikusa przylatując późnym popołudniem do… Warszawy. Co więcej, Jared Leto zapowiedział, że jeżeli nie dostanie na obiad pierogów, to nie wyjdzie na scenę (30STM to jedyny zespół, który woli polskie pierogi od polskiej wódki).
Wróćmy jednak pod halę. Już wcześniej było wiadomo, że dodany w ostatniej chwili, poniedziałkowy koncert nie został wyprzedany. Mimo to, pod Atlas Areną były tłumy wyposażone w koszulki, fanklubowe bransoletki, flagi, banery itp. O 18.00 otworzono drzwi, które ledwo wytrzymały napór miłośników marsowego grania. Gdy kilka tysięcy rozentuzjazmowanych fanów dostało się do wnętrza budynku, okazało się, że organizatorzy zmyślnie zasłonili połowę trybun, by nie było widać, że są puste. Także płyta nie wypełniła się w całości. Około 19.00 na scenę wkroczył pierwszy support – Our Mountain. Australijczycy zaprezentowali stylową mieszankę psychodelicznego i chłodnego rocka, utrzymanego w duchu Joy Division. Nikt nie przypuszczał, że zespół będący jakby z innego świata niż 30 Seconds To Mars, może spodobać się oczekującym fanom. Ale udało się. Gitarowe i wokalne popisy wokalisty zauroczyły publiczność. Następnym supportem był znany polski zespół Cool Kids Of Death. Mogłoby się wydawać, że to oni są gwiazdą wieczoru. Kolorowy tłum skakał, śpiewał, skandował razem z muzykami. Ochroniarze zaczęli wynosić pierwsze omdlałe fanki.
Przyszedł czas na Leto i spółkę. Gdy w hali rozległy się pierwsze takty „Escape” tłum zaczął piszczeć, wrzeszczeć, tupać, jakby właśnie rozpoczęły się jakieś obrzędy czarnej magii. Na tle wielkiej białej triady (trójkątny symbol zespołu) pojawił się główny czarownik – Jared Leto. Następne „Night Of The Hunter” było prawdziwym popisem perkusyjnych umiejętności Shannona Leto. Natchniony śpiew młodszego z braci wprowadził fanów w amok. W podskokach wszyscy dotarli do kolejnego przeboju „This Is War”. Na telebimach pojawiły się fragmenty teledysku i zdjęcia m.in. Busha i M. Luter Kinga korespondujące z tekstem utworu. Pod koniec spod sufitu spadły wielkie czerwone piłki.
Zabawa rozpoczęła się na dobre. Przy kolejnych utworach w tłum wrzucono dmuchane delfiny, krokodyle i żółwie. Piorunujące wrażenie wywarło wspólne chóralne wykonanie „Vox Populi”. Od rytmicznego klaskania, tupania i okrzyków hala zatrzęsła się w posadach. Poźniej tempo zwolniło. Po singlowym „Hurricane” rozpoczęła się część akustyczna. Perkusję porzucił Shannon Leto, by wykonać mistyczne „L490” i podbić serca publiczności. Tuż potem młodszy z braci Leto zaczął kokietować widownię pytając, którą piosenkę powinien zagrać. Tłum prosił o prawie zapomniane „Buddha For Mary” z debiutanckiego krążka. Prośba została spełniona (choć rok wcześniej w Warszawie Leto nie dał się przebłagać). Z oczu wielu fanów popłynęły łzy. Cała hala zaśpiewała z Jaredem nieoficjalny hymn najstarszych Echelonów. Wokalista był tego dnia w wyjątkowo dobrej formie. Po ascetycznym „Alibi” przyszła kolej na dwa największe hity zespołu z multiprzebojowej płyty „A Beautiful Lie”: „From Yesterday” i „The Kill”. Zaskoczeniem było wykonanie rzadko granego balladowego „The Story” w pełnym składzie. Wokalista zaprosił na scenę kilka osób, by te pomogły mu powiedzieć coś po polsku do publiczności. Efekt końcowy wywołał na hali salwy śmiechu (ale dobrej wymowy nie można Jaredowi odmówić). Na deser pozostawiono dwa hity z ostatniego albumu. Przy „Closer To The Edge” tłum żywiołowo skandował „No, No, No, No – I will never forget”. Fakt, tego koncertu prędko nie zapomną. Gitarzysta Tomo Milicevic wreszcie mógł dać popis swoich możliwości (w 30STM solówki to towar deficytowy). Tradycyjnie, jako ostatnie zagrano „Kings And Queens”, na scenę zaproszono większą grupkę fanów i wszyscy chórem śpiewali „we are the kings and queens”. Rzeczywiście, 30 Seconds To Mars i Echeloni zawładnęli tej nocy Łodzią.
WTOREK – NEONOWY PAN LETO
Wtorkowy koncert miał być wyjątkowy. Takich tłumów pod Atlas Areną jeszcze nie widziano. Zespół ustalił, że drugi występ będzie tzw. nocą tematyczną – tym razem Neon Night. Chyba nikt się nie spodziewał, że fani potraktują ich propozycję aż tak dosłownie. 14 tysięcy osób pomalowało włosy i twarze neonowymi farbami, założyło odblaskowe ubrania i stawiło się pod halą w pełnej gotowości. Każdy był wyposażony w tzw. glowsticki, bransoletki świecące w ciemności. Koczujących od rana fanów zespół wspomógł, wynosząc im, a jakże, pierogi i kilka pudełek pizzy. O 18.00 drzwi znów ledwo wytrzymały. Tym razem support był tylko jeden, na scenie znów pojawili się muzycy z Our Mountain z identycznym repertuarem, co dnia poprzedniego. Zmian dokonali 30 Seconds To Mars. O ile pierwszego dnia zaserwowano nam koncert (zdecydowanie najlepszy, jak zespół dał kiedykolwiek w Polsce), to wtorkowe wydarzenie było wielokolorowym show. Był to zresztą jedyny występ otwarty dla mediów i fotoreporterów (których i tak nie wpuszczono w okolice sceny i barierek). Setlista nie uległa wielkim zmianom. Dodano jednak hit „A Beautiful Lie”. Na telebimach pojawił się wielokrotnie nagradzany, proekologiczny teledysk kręcony na Biegunie Północym. W trakcie kolejnych przebojów na płytę znów poleciały piłki i dmuchane zwierzątka. Shannon Leto ponownie rozstał się z perkusją. Ci, którzy uczestniczyli w poniedziałkowym koncercie mogli poczuć się jak w dniu świstaka.
Jared Leto postanowił jednak zaszaleć; zeskoczył ze sceny, przebiegł przez pół hali i znalazł się na podeście dla dźwiękowców i mediów. Tam wykonał całą część akustyczną. Było i „Alibi” i „From Yesterday” i „The Kill”. Leto zachwycał się polską wymową, Łodzią, fanami, opowiadał o joggingu, pierogach i wspomniał, że chciałby jeszcze wrócić do Polski. Na chwilę pobiegł w stronę trybun – za nim ruszyło kilkaset fanek, przewracając ochronę i barierki oraz pozbawiając Leto koszulki. Gwiazdor zniknął z pola widzenia na dłuższy czas. Po energicznym „Closer To The Edge” nie wiedzieć czemu, na telebimach wyświetlono kilkunastominutowy klip „Hurricane” (jakby nie można było tego zaśpiewać). Gdy fani zaczęli się już niecierpliwić, zespół powrócił na scenę. „Marsi” podziękowali za przygotowanie do Neon Night. W tym momencie w ich kierunku poleciały rzucone przez tysiące fanów glowsticki. Uspokajam, Jared nie został ranny. W ramach „zemsty” zebrał naręcze neonowych opasek i rzucił je w tłum, gubiąc przy okazji mikrofon, co spowodowało kolejną przerwę. Leto zaprosił na scenę neonowego fana, a tłum znów szalał „Kings And Queens”. Po koncercie na twarzach ponownie pojawiły się łzy szczęścia i ekscytacji. Zwycięzcy konkursów i właściciele tzw. „golden tickets” (za które trzeba słono zapłacić) udali się na krótkie spotkanie z zespołem. Reszcie pozostało wrócić do szarej rzeczywistości.
Dwudniowa wizyta 30 Seconds To Mars potwierdziła ich niebywałą popularność w Polsce. Obalili stereotyp przereklamowanych gwiazdek w najlepszy sposób, jak tylko mogli – na scenie. Poniedziałkowy koncert można uznać za jeden z najlepszych w historii, wtorkowa neonowa noc była istnym szaleństwem, show zrobionym z takim rozmachem, na jaki mogą pozwolić sobie tylko najwięksi. Dobrze bawiła się zarówno młodzież jak i spora grupka starszych widzów (nawet po czterdziestce). Muzycy obalili mit zespołu depresyjnego, dla samookaleczających się nastolatek. Szanujmy Marsów.
zdjęcia: tijsseno/iladia.pl; Patryk Hyży, oficjalne materiały 30STM – Daniel Carberry; wykorzystane za zgodą autorów