7 grzechów głównych w fotografii: AUTOMATYZM
W drugim wywiadzie o automatycznym klasyfikowaniu rzeczywistości, o próbach doścignięcia obrazów od dawna poszukiwanych oraz o bogactwie możliwości, jakie stwarza fotografowi światło Księżyca, opowiada Adam Łach Lunaris.
Julia Mieczkowska: Wobec ogromnej różnorodności współczesnej fotografii niełatwo o dostrzeżenie jej spójności, dlatego konstruktywna krytyka staje się coraz bardziej potrzebna. Ubierając ją zatem w formułę grzechu – co stanowi dla Pana jeden z głównych grzechów w fotografii?
Adam Łach Lunaris: Kiedy przedstawiłaś mi pomysł na cykl, moja uwaga natychmiast skupiła się wokół jakiegoś lenia, który pobieżnie bada świat. Na braku pewnej pracy, na powierzchowności czy duchowym znużeniu. Z tym że całe to lenistwo, a także np. brak wyobraźni, o którym również pomyślałem w pierwszej kolejności, wynikają moim zdaniem z pewnych głębiej ukrytych przyczyn. Myślę, że w znacznej mierze z automatyzmu.
Co Pan przez to rozumie?
Z jednej strony to kwestia przyzwyczajeń, które wykluczają myślenie. Automatyczne stosowanie się do pewnych reguł, automatyczne powtarzanie pewnych wzorców, automatyczne wypowiadanie słów, których znaczenia nie do końca jesteśmy świadomi. Z drugiej strony to także pewne niedookreślenie samego siebie. U źródła wszelkich działań twórczych (i nie tylko) jest człowiek. Można się inspirować innymi dziełami czy twórcami, ale dla mnie jedynym szczerym sposobem inspiracji jest interpretacja natury, przede wszystkim własnej. A czerpanie z siebie polega na tym, że w pierwszej kolejności trzeba się samemu przed sobą opisać, przedstawić. Zaakceptować lub nie, jednak rozwinąć się można dopiero potem. Zarówno wrażliwość jak i brak wrażliwości jesteśmy w stanie twórczo wykorzystać, przetworzyć. Wcześniej musimy po prostu zadać sobie kilka pytań.
Czyli nie można być artystą bez wcześniejszego zdefiniowania siebie?
Ciężko stwierdzić, kiedy zaczyna się twoja historia jako artysty. To nie ty ustalasz, kiedy jesteś artystą, a kiedy nie. Pojęcia takie jak artysta czy fotografia artystyczna to także przykłady automatycznego klasyfikowania rzeczywistości, stosowania sztucznego podziału. Osobiście przestałem już posługiwać się takim językiem. Za każdym razem, kiedy udawało mi się coś zrealizować, dochodziłem do tego, że ludzie w swoim najgłębszym odczuciu nie widzą tego tak, jak ja i inaczej o tym myślą. Więc przez szczerość negowało się we mnie prawo do nazywania tego sztuką. Zresztą w ogóle dostrzegam pewien problem z nazewnictwem. Szybkość i różnorodność zmysłów jest tak duża i w moim przypadku tak działa na wyobraźnię, że doścignięcie tego słowami bardzo rzadko się w ogóle dzieje.
Z jednej strony mówi Pan o konieczności definiowania, z drugiej o tym, jak trudno jest cokolwiek ubrać w słowa. Jak to pogodzić?
Mówiąc o definiowaniu, nie mam na myśli nazewnictwa, werbalnego opisu. Dobry przykład stanowią np. dzieje malarstwa, bo przez pewien okres – trwający ok. 300 lat – malarzami nazywano jedynie postaci, które miały pędzle, farby, sztalugę oraz płótno na plecach i wychodziły w plener, aby namalować zachód słońca. Potem pojawili się ambitniejsi, którzy malowali także wschód, ale niesamowity jest dla mnie fakt, że przez 300 lat w rozwoju ludzkości tylko to było warte uwagi. Właśnie przez automatyzm, przez automatyczne posługiwanie się pewnymi słowami i pojęciami. Zatem mówiąc o definiowaniu, mam na myśli tworzenie definicji na nowo, dla siebie, pewien powrót do początku. A to jest związane z wykluczeniem automatyzmu, jakimś przewrotem. Odrzuceniem oczywistości i emocjonalną podróżą przez szereg pytań i odpowiedzi.
Podróżą emocjonalną czy intelektualną?
Myślę, że emocjonalną, bo właśnie emocje burzą często pewne przyjęte hierarchie czy oczywistości. Zresztą dla mnie cała wartość sztuki bazuje na emocjach, zarówno nadawcy, jak i odbiorcy. Myślę, że to, co jest oglądane, musi zostać odebrane w sposób absolutnie naturalny, czyli przez jakieś przeżycie czy uwielbienie, to zależy od jakości emocji, jakie ktoś w sobie nosi, bo tego nie da się wyuczyć. Interpretację dzieła sztuki można oczywiście skrupulatnie przedstawić w książce, ale zawsze będzie to napisane na podstawie emocji i osobowości kuratora, recenzenta lub kogoś innego. Status naukowy tej osoby nie ma żadnego znaczenia. Jest jakość i esencja tego, co widzimy, ale jest także sposób odbioru. Początek i koniec.
Fotografuje Pan przy świetle Księżyca, zwykle z dala od cywilizacji. Czy w taką przestrzeń także zaprowadziły Pana emocje?
W pewnym sensie tak, bo pomysł wykorzystania światła Księżyca wziął się z miłości.
Do natury?
Do mojej żony. Bo to jej, podczas pewnego sylwestrowego spaceru nad morzem, zrobiłem pierwsze zdjęcie przy Księżycu. Wykonane spontanicznie, na automatycznym trybie aparatu i z dość długim czasem naświetlania było oczywiście zupełnie poruszone, ale ukazały się na nim tak bajeczne kolory, że całkowicie mnie to zafascynowało. Przypominało to bardziej obraz malarski niż fotografię. Poza tym nigdy nie postrzegałem Księżyca jako partnera. Zawsze uważałem, że tzw. fotografia nocna rządzi się swoimi prawami i posiada pewne ograniczenia. Natomiast kiedy zobaczyłem te zdjęcia, pomyślałem: „dlaczego w szkole nikt tego nie pokazał”?! Bo to przecież przepiękny początek pewnej zabawy samym sobą.
Wtedy przyłapał Pan samego siebie na automatyzmie?
Chyba tak. Ale właśnie uświadomienie sobie tego pozwoliło mi go przełamać i ruszyć dalej.
Zatem technikę luna-grafii, którą sam Pan stworzył i nazwał i z którą w tej chwili się Pan utożsamia, odkrył Pan właściwie przez przypadek?
Nie do końca, bo luna-grafia stanowi dopełnienie wszelkich moich wcześniejszych poszukiwań. Będąc na studiach, próbę zmierzenia się z fotografią zacząłem od ulicy, jednak nawet w fotografii reporterskiej poszukiwałem kadrów, które powstawały najpierw w mojej głowie. Interesował mnie konkretny człowiek. Szukałem decydujących momentów, ale nie w budowie kadrów, a w kompozycjach ludzkich twarzy, odzwierciedlających emocje. To były próby doścignięcia obrazów, których szukam, do których nie muszę już niczego dopowiadać. Po prostu wymyśliłem sobie podążanie za jakąś niewiadomą, w którą właściwie wierzyłem tylko ja.
I zaprowadziła Pana ona aż do Indii.
Tak. Większość moich prac powstała w Azji. Do Indii zaprosili mnie tancerze Butoh i to dzięki nim do samej techniki doszła treść, esencja, ponieważ istotą ich działań jest właśnie poszukiwanie pewnego pierwotnego sensu i opisywanie siebie. Poza tym dostałem możliwość skonfrontowania luna-grafii z tamtą przestrzenią, co okazało się idealnym dopełnieniem szeregu moich wewnętrznych rozważań.
Ale co się tam właściwie wydarzyło, że pozwoliło to Panu odnaleźć tę tajemniczą niewiadomą?
Tam właśnie całkowicie zniknął automatyzm. Odkryłem, że aby wizualnie dogonić własne myśli, muszę nauczyć się nie widzieć. Aby coś zobaczyć, muszę zamknąć oczy. Wzrok, tak jak kamera, daje pewną perspektywę, która jest oszustwem. Cała technika luna-grafii i jej osobność polega na tym, że trzeba zapomnieć o wzroku i nauczyć się widzieć innymi zmysłami. A noc właśnie do tego prowokuje. To jest pewne ćwiczenie wyobraźni. Nie jestem pierwszą osobą, która odkryła, że noc jest bogatsza niż dzień. Odkrył to już chociażby Van Gogh. Vermeer z kolei jako jeden z pierwszych zaczął malować światło odbite. Okazało się, że przy mniejszym nasyceniu światła kolory są pełniejsze i więcej widać, więcej czuć. Podobnie jest w przypadku Księżyca. Przecież on nie ma światła, świeci słońcem. Natomiast to światło jest delikatniejsze, a kolory są praktycznie takie, jakie widziały oczy malarzy. Przede mną noc odkryła po prostu możliwość podróży po wszelkich innych perspektywach. Nieraz moje uszy pobudzało kilka tysięcy rechoczących żab, innym razem z pobliskich świątyń docierała do moich nozdrzy woń kadzidła i wśród całej tej magii zacząłem dążyć do spójnego widzenia wszystkimi zmysłami. To pozwoliło mi otworzyć drzwi, które zawsze chciałem otworzyć i zamknąć etap nieustannego poszukiwania.
I nie czuje Pan, że może pójść jeszcze dalej?
Zawsze można pójść dalej. To jest tak, jak z mówieniem o ludziach jako utalentowanych lub nie. Bzdura. Wszyscy jesteśmy w tej samej bajce, a problem polega na tym, że jedni się odkrywają, a drudzy nie. Więc dalej można iść w nieskończoność. Pytanie tylko po co i czy warto?