Rozmowa z Barbarą Sokołowską o fotografii inscenizowanej
Cykl „Carmen Infinitum” powstał w Australii. Był dla autorki sposobem na odreagowanie Europy. Prosta zabawa z aparatem przerodziła się w stopniowe odkrywanie możliwości fotografii w obszarze manipulowania znaczeniami.
Nie potrafię określić typu tego zdjęcia… To fotografia abstrakcyjna?
Inscenizowana. Ma dwa źródła. Pierwsze to klasyczna martwa natura, czyli fotografia studyjna przedmiotów ułożonych. Fotografia, która zajmuje się obiektami nieruchomymi, pozwalająca na spokojne tempo pracy i powtarzanie ujęć.
A drugie źródło?
Postmodernizm, nurt królujący w sztuce w latach 80. i 90. XX wieku. Artyści zwrócili się ku sztuce dawnej i czerpali z niej w sposób dowolny, zmieniając kontekst, prowadząc dialog. Zaczęło się od Marcela Duchampa, który dorysował wąsy Mona Lisie. Fotografia stała się dla tych artystów medium sprzyjającym zmienianiu kontekstu sztuki. Można było cytować, reprodukować, uprawiać pastisz, zmieniać wcześniej nienaruszalne, niemal święte dzieła sztuki.
W pani ujęciach widać nawiązania do dzieł sztuki europejskiej…
Tak, tu „Zwiastowanie” Fouqueta, tu „Melancholia” Durera. Po 10 latach w Australii chciałam w pewien sposób „odreagować” Europę. Tam kultura nie jest tak mocno osadzona w tradycji. Nie ma żadnych znaczących zbiorów sztuki dawnej, barokowych kościołów czy średniowiecznych uliczek. Dużo więcej jest sztuki współczesnej i aborygeńskiej oczywiście.
Jak pani czerpała ze sztuki?
Bawiłam się konkretnymi dziełami sztuki. Wyjmowałam je z tradycyjnego kontekstu muzealnej świętości i umieszczałam wśród innych znaków, w innych kontekstach.
Żeby „odświeżyć” stare znaczenie?
Żeby zakwestionować ich znaczenia historyczne, kulturową jednoznaczność. Nie robiłam tego w celu konkretnym, choć przypisywano mi potem, że przemycam w tych fotografiach pewne idee, np. feminizm. W wielu zarzucano mi „kobiecość”, gdy ja chciałam po prostu poluźnić ich zwyczajowe znaczenia, bez świadomego wtłaczania w fotografię treści feministycznej, bez żadnych kontekstów ideologicznych itp.
W to zdjęcie próbowano wpisać podtekst feministyczny?
Tak. Podstawą była praca nad „Odalisque” Jean-Auguste-Dominique Ingres’a, francuskiego malarza klasycysty. To typowy akt, który powinien zawisnąć w gabinecie jakiegoś pana z wyższych sfer.
Pani go ocenzurowała.
Nieco przysłoniłam nagość, odsłaniając jedynie nogi i ręce. Zostawiłam zalotne spojrzenie. Wszystko potraktowałam na zasadzie zabawy kolorystycznej, działania fakturą, przedmiotami, które wchodzą w dialog z obrazem. Zwyczajne przedmioty w zaskakującym kontekście nabierają innych, dotychczas nam nieznanych znaczeń.
Może fotograf powinien opisywać zdjęcia, by uniknąć nadinterpretacji?
Zdjęcie powinno żyć swoim życiem, mimo że odbiorcy czasem się irytują, gdy nie wiedzą, o czym mówi. Artysta nie ma wpływu, na to jaki będzie odbiór. Nie mam wpływu na to, jak inni je odbiorą, czasem ten odbiór bywa zaskakujący. Nie chciałam opisywać zdjęć, z tym wiąże się nawet sam tytuł mojego cyklu…
„Carmen Infinitum”. Co oznacza tytuł cyklu?
„Pieśń nieskończona”. Była to nazwa poematu wizualnego z XVII wieku. To koła z częściami zdań, którymi się kręciło, tworząc dowolne, nowe znaczenia. Dawanie takiego koła odbiorcy skłaniało do kreowania własnych mini-poematów. Jestem zwolenniczką zostawiania odbiorcy przestrzeni do wypełnienia.
Ingarden mówił, że odbiorca dzieła literackiego wypełnia „miejsca niedookreślone” w literaturze, dopowiada sobie sam te przestrzenie niewyraźne, nienazwane przez podmiot literacki. Pani też podarowuje takie przestrzenie odbiorcom swoich fotografii?
W ten sposób odbiorca jest współuczestnikiem dzieła sztuki, współtwórcą znaczeń. Jeśli jest przegadane, lub zbyt dosłowne, zniechęci by w nie „wejść”. Dużo ciekawiej jest, kiedy dzieło, czy to literatura czy fotografia, oferuje przestrzenie które odbiorca może wypełnić, do których może dodać siebie.