Siedem spotkań, siedem grzechów i siedem odmiennych spojrzeń na fotografię. Rozmowy o tym, jak różnorodna jest fotograficzna współczesność i dlaczego łatwo się pośród niej zagubić. W pierwszym wywiadzie o wszechobecnym nadmiarze, poszukiwaniu indywidualności oraz o przyjemności płynącej z procesu tworzenia opowiada Basia Sokołowska.
Julia Mieczkowska: Bogata w fotografie rzeczywistość bogata jest także w pułapki – grzechy współczesności, przez które coraz trudniej ocenić i zrozumieć współczesną fotografię. Czy trudno jest wskazać pierwszy grzech główny?
Basia Sokołowska: Nie. Dla mnie jest nim grzech nadmiaru. Nadmiaru zdjęć, które się robi, bo można i to nic nie kosztuje. Ceną, jaką się za to płaci, jest ogromna ilość czasu poświęcanego na próbę wyboru tego, co cenne, potrzebne i dobre. A to nie jest łatwe. Często moi studenci przynoszą mi na zajęcia 400 zdjęć, a niektórzy przychodzą wręcz z kartą z aparatu i chcą mi pokazać wszystko. Dlatego, że nie potrafią wybrać.
Jak im Pani pomaga?
Daję im pewne narzędzia, które pozwalają im sobie z tym poradzić. Zestaw sit o dziurkach różnej grubości, przez które te zdjęcia trzeba przepuścić, żeby zostało to, co ma zostać. Np. sito jakości, sito powtarzalności czy wyskakiwalności z innych zdjęć. Istnieją pewne metody, ale to także kwestia umiejętności bezstronnej oceny swoich zdjęć i odrzucenia ładunku emocjonalnego.
A czy ten problem selekcji dotyczy jedynie fotografujących, czy także odbiorców?
To jest w pewnym sensie grzech fotograficzny, ale też grzech ogólny. Może lepiej mówić o tym nie tyle jako o grzechu, ile jako o nowej jakości, która przez zmianę technologiczną tworzy nową dynamikę zarówno percepcji, jak i relacji społecznych i kulturowych. Dotyczy zarówno indywidualnego fotografa, który robi o wiele więcej zdjęć, niż jest w stanie strawić, jak również wszystkiego, co nas otacza. Jest tego po prostu za dużo i konieczność selekcji wyczerpuje. Panuje nadmiar informacji wizualnej wokół nas i fotografia odgrywa tutaj główną rolę. Zalewa nas fotografia, która jest bezpośrednim dowodem rzeczywistości. Jej gęstość właściwie zobojętnia. W porównaniu z niedaleką przeszłością bardzo mało jest w tej chwili zdjęć, które przyciągają uwagę. Kiedyś materii fotograficznej było po prostu mniej. Był czas, energia i potrzeba, żeby ten obraz w sobie przefiltrować, zatrzymać się przy nim, doświadczyć. Dużo obrazów jest przygotowanych na tę sytuację – nie mają drugiego dna, są bardzo bezpośrednie. Wystarczy spojrzeć i wyławia się z niego wszystko, co jest do wyłowienia. Poza tym dużo czasu i tzw. energii naszych mózgów przeznaczamy na selekcjonowanie tego, na co chcemy spojrzeć. Bo musimy jakoś przeskanować wszystko, co jest, żeby wybrać to, na czym chcemy się zatrzymać.
Czy odpowiedzią na ten nadmiar może być ucieczka od tradycyjnie rozumianej fotografii? Poszukiwanie w przestrzeni fotograficznej nowych środków wyrazu, takich jak często spotykane instalacje?
Wydaje mi się, że panuje pewien przesyt tym nadmiarem. Następuje też ulga po odwróceniu się od fotografii, nawet u osób, które fotografują. Sama zresztą jestem tego przykładem, bo moje projekty z ostatnich lat były robione głównie w technice heliografii, czyli fotografii bardzo wolnej i pojedynczej. Przez łatwość, taniość i ogólnodostępność fotografii staje się ona chyba najbardziej demokratycznym ze wszystkich mediów artystycznych. W tej chwili nie trzeba już reprezentować pewnej jakości, żeby zdjęcia poszły w obieg. Wydaje mi się także, że jesteśmy świadkami ponownego odkrycia fotografii konceptualnej. Tzn. zauważam, z pewną selektywnie ukrywaną radością, kryzys dokumentu, który dominował fotografię poniemiecką, pobecherowską. Chodzi mi o takich twórców jak np. Andreas Gursky, tj. wszystkich tych, którzy zaczęli robić wielkoformatowy, obiektywny, zimny dokument, którym zawojowali rynki sztuki i co dało im w związku z tym niesamowitą siłę, jeśli chodzi o wpływ na wszystko wokół. Odnoszę wrażenie, że już się tym nasyciliśmy, a ponieważ wszyscy robią dokument (fotografia blogowa czy fotografia osobista to też rodzaj dokumentu – rodzinnego, wakacyjnego czy ślubnego), poszukujemy czegoś więcej. Dlatego m.in. panuje teraz dosyć duże zainteresowanie fotografią lat ‘70 w Polsce – fotografią konceptualną, jaką promuje np. Fundacja Arton. To jest po prostu fotografia w służbie czegoś innego, nie tylko czysta rejestracja. Musi najpierw zaistnieć coś, z czego to zdjęcie wyniknie. Jest to zupełnie inny wymiar i żeby ten wymiar zaistniał, trzeba w jakiś sposób wykluczyć nadmiar.
Sama uprawia Pani m.in. podobny rodzaj fotografii. Czy z taką fotografią identyfikuje się Pani najbardziej?
Wydaje mi się, że abstrahując od kategorii gatunków w fotografii najsilniej utożsamiam się z fotografią bardziej osobistą, niż zaangażowaną społecznie czy politycznie. Zawsze taka sztuka zaangażowana wydawała mi się zjawiskiem obcym i mało mnie interesowała. To jest bardzo nie moje. Ja raczej drążę fotograficznie rzeczywistość od strony tego, co dotyczy mnie i właśnie tego typu fotografię lubię.
Ważnym elementem Pani pracy jest proces twórczy, który odsłania Pani np. w swojej książce „Mroczne przejście”. Obok zdjęć jest tam mnóstwo szkiców i notatek. Skąd wziął się pomysł na taki system?
Właściwie sama stopniowo go wypracowałam. Zaczęło się od robienia zdjęć tak po prostu, dla siebie, np. z podróży. Potem czułam często potrzebę zrobienia notatki do pewnych zdjęć, więc wklejałam je do dużego zeszytu i dopisywałam swoje komentarze. Tak naprawdę to była moja własna ścieżka już wtedy, kiedy jeszcze sama nie wiedziałam, że idę w kierunku fotografii. Bo to jest właściwie pewien proces dochodzenia do fotografii. U mnie zdjęcia zawsze są na końcu.
Ale skąd ta potrzeba pisania?
Zawsze byłam osobą piszącą. Właściwie od 12 roku życia prowadziłam dziennik i pisanie przychodzi mi naturalnie. Ale jest także sposobem dowiadywania się o wielu rzeczach. Żeby intelektualnie do czegoś dojść, muszę to napisać. Mam potrzebę filozoficznej refleksji nad fotografią czy zjawiskiem fotograficznym i próbuję wykroczyć poza konteksty historyczne, techniczne czy społeczne. W momencie, w którym zaczynam pisać, artykułują mi się myśli, które bez tego pisania by nie powstały. Odkryli to już twórcy przede mną, ale ja w pewien sposób potwierdzam, że to prawda. Ta ścieżka, po której idę, staje się dużo bardziej wyrazista poprzez pisanie.
Czy to jest właśnie Pani lekarstwo na nadmiar?
Myślę, że tak. Tzn. może nie na nadmiar, ale na chaos. A chaos jest czymś, co wynika z nadmiaru. W dużym stopniu nas dezorientuje, dekoncentruje i powoduje, że troszkę się gubimy. Tu pojawia się problem selekcji. I właśnie spisywanie pewnych uwag, myśli czy pomysłów pomaga mi dokonywać wyborów. Szczególnie ważne jest to np. w przypadku fotografii inscenizowanej, kiedy kadr trzeba zbudować. Jest to długi proces, ale bardzo przyjemny. W ciągu ostatnich lat oddaję się właśnie przyjemności robienia. Przyszedł moment, w którym organizowanie wystawy stało się dla mnie przede wszystkim wysiłkiem. Radość płynąca z tego, że publiczność zobaczy moje prace, że będzie wernisaż czy że ktoś o tym coś napisze, jest tak niewspółmierna do wysiłku, jaki w to wkładam, że wróciłam do robienia tego tylko dla siebie. Samo tworzenie sprawia mi dużo większą przyjemność, niż pokazywanie.