Dotychczasowe występy warszawskiej Legii w Lidze Mistrzów nie były udane. Po dwóch porażkach, z bilansem bramkowym 0:8, Legioniści potrzebowali punktów, aby liczyć się w walce o dalszy udział w europejskich pucharach. Kolejne dwa mecze w tych rozgrywkach miały być jednak najtrudniejszym zadaniem, z jakim przyjdzie mierzyć się jakiejkolwiek polskiej drużynie klubowej w ostatnich latach. Warszawiacy zmierzyli się z Realem Madryt.
Falstart
Dwumecz Legia – Real zapowiadany był jako gra do jednej bramki. Nikt nie wierzył w możliwości polskiej drużyny w starciu z hiszpańskim gigantem, jedenastokrotnym zdobywcą Pucharu Europy, najbardziej utytułowaną drużyną w historii europejskiej i światowej piłki. Co więcej, Legioniści również nie dawali nam powodów do optymizmu. Gra Legii pod wodzą albańskiego trenera Besnika Hasiego wyglądała tragicznie. „Wojskowi” w kompromitującym stylu tracili punkty w kolejnych ligowych spotkaniach, odpadli z Pucharu Polski, przegrali również mecz o Superpuchar. Wyniki losowania grup Pucharu Europy nie wprawiły w optymistyczny nastrój nawet najwierniejszych kibiców warszawskiej drużyny. Atmosfera w ekipie przed pierwszym meczem w Champions League była fatalna. Pomimo niezbyt przekonującego stylu, w jakim piłkarze Legii awansowali do fazy grupowej, nikt nie spodziewał się raczej takiej kompromitacji już w pierwszym meczu rozgrywek. 0:6 u siebie z Borussią Dortmund, bez podjęcia żadnej walki.
„Legia była w moim sercu cały czas. Wiedziałem, że do niej wrócę.”
Czas Hasiego przy Łazienkowskiej skończył się. Jego następcą został były wieloletni piłkarz warszawskiej drużyny – Jacek Magiera, wcześniej prowadzący I-ligowe Zagłębie Sosnowiec. Legia była w moim sercu cały czas. Wiedziałem, że do niej wrócę – powiedział Magiera podczas swojej pierwszej konferencji prasowej w warszawskim klubie. Nowy trener został postawiony przed trudnym zadaniem – Legia miała poprawić wyniki oraz styl gry. Najważniejsze wydawało się jednak naprawienie atmosfery w drużynie. Już w debiucie trener musiał stawić czoła trudnemu wyzwaniu. „Wojskowi” podejmowali bowiem na wyjeździe Sporting Lizbonę. Legioniści przegrali ten mecz 2:0, ale w niektórych momentach ich gra mogła się podobać. Warszawscy piłkarze na boisku poruszali się żwawiej, stwarzali sobie okazje i potrafili dłużej utrzymać się przy piłce. To dawało powody do optymizmu przed kolejnymi meczami Lotto Ekstraklasy i iskierkę nadziei przed następnymi meczami w Pucharze Europy. Następne spotkania to wspomniany wcześniej dwumecz z obrońcą tytułu.
Czy „Wojskowi” mają jakiekolwiek szanse w meczu z Realem?
Kibice zdawali sobie sprawę, że Legia, nawet będąc w szczytowej formie, nie zdoła zagrozić obrońcom tytułu. Co więcej – niespodzianką, a może sensacją byłby inny rezultat niż dwa zwycięstwa Realu. Różnica dzieląca oba zespoły jest ogromna pod każdym względem: finansowym, sportowym czy marketingowym. Skład Realu wyceniany jest na ok. 700 mln euro, Legii – na 30 mln. Nie oznacza to jednak, że drużyna Realu jest niezwyciężona. Pokazała, że potrafi potknąć się w meczu z teoretycznie słabszym rywalem, remisując w tym sezonie chociażby z Eibarem czy z Las Palmas. Legia jednak miała być dla Królewskich bezbronną ofiarą. Bukmacherzy ustanawiali rekordowe kursy na zwycięstwo Warszawiaków na Santiago Bernabeu. W zależności od zakładu, za taki rezultat, obstawiając złotówkę, można było wygrać od 45 do 101 złotych. Dla odmiany za zwycięstwo Realu przy złotówce do wygrania były… 2 grosze.
Miłe złego początki, a koniec bolesny
Tak dobrego początku spotkania w wykonaniu zawodników Magiery nikt się nie spodziewał. Zaczęli z zacięciem, bez kompleksów, co dało skutek w postaci groźnej akcji i strzału w słupek Vadisa Odidji-Ofoe. Odrobinę więcej szczęścia i Legia prowadziłaby z Realem. Chwilę po tym jednak Real wyprowadził dwie szybkie akcje i zrobiło się 2:0. Najpierw do bramki Arkadiusza Malarza trafił Gareth Bale, później samobójcze trafienie zaliczył Tomasz Jodłowiec, który zmienił tor lotu piłki strzelonej przez Marcelo. Legioniści nie złożyli jednak broni. W 22. minucie sprytnym zwodem w polu karnym Radović oszukał Danilo i ten musiał ratować się faulem. Jedenastkę na bramkę zamienił sam poszkodowany i na Bernabeu było już tylko 2:1. W sektorze kibiców Legii wybuchła radość, była to bowiem pierwsza bramka Legionistów w tej edycji Ligi Mistrzów. Ponad 3-tysięczna grupa warszawskich fanatyków przez cały mecz świetnie dopingowała swój ukochany klub zagłuszając prawie 70-tysięczną widownie na stadionie Realu. W 36. minucie na 3:1 podwyższył Marco Asensio i choć to Real prowadził grę, nie przejął całkowitej inicjatywy, a „Wojskowi” starali się przeszkadzać rywalom w grze, wyprowadzając przy okazji kilka ładnych akcji. Wynik do przerwy nie zmienił się i piłkarze schodzili do szatni przy dwubramkowej przewadze Królewskich.
W drugiej połowie Real jeszcze mocniej przejął kontrolę nad meczem, raz po raz próbując zagrozić bramce Malarza. Wreszcie w 67. minucie podwyższył prowadzenie. Po rajdzie z lewej strony w pole karne wrzucił Alvaro Morata, a atomowym strzałem między nogami polskiego bramkarza popisał się Lucas Vasquez. Na sześć minut przed końcem meczu prostopadle do Moraty zagrał Cristiano Ronaldo, a młody hiszpański napastnik nie miał problemów z pokonaniem Malarza. Spotkanie zakończyło się rezultatem 5:1.
Wynik nie został jednak odebrany jako katastrofa. Legia pokazała, że w piłkę grać potrafi. Przegrała, zgodnie z przewidywaniami, jednak zawodnicy z Warszawy nie mają się czego po tym spotkaniu wstydzić. Rezultat nie oddaje całkowicie przebiegu tego meczu, Legia bowiem nie była zespołem dużo słabszym od wielkiego Realu i w opinii wielu postronnych obserwatorów nie zasłużyła na tak wysoką przegraną. Królewscy wykorzystali swoje doświadczenie i w odpowiednim momencie wrzucali wyższy bieg, strzelając kolejne bramki. Królewscy chcieli wygrać ten mecz najmniejszym nakładem sił i udało im się to. Właśnie taki wydźwięk miały publikacje prasowe dotyczącego tego meczu w stolicy Hiszpanii. Tamtejsi dziennikarze mówili o wygranej na stojąco, której żaden z kluczowych zawodników nie okupił kontuzją.
Wśród graczy Legii szczególne pochwały za ten mecz należą się Guilherme, który ograł kilka razy graczy Realu – próbował kreować akcje ofensywne warszawskiej drużyny. Z dobrej strony pokazał się Vadis Odidja-Ofoe. Szczególnie przed przerwą popisał się kilkoma celnymi podaniami i gdyby nie pech w 13. minucie, spotkanie zakończyłby z bramką na koncie. Najlepszy na boisku w barwach Legii był jednak bezdyskusyjnie Miroslav Radović. Po raz kolejny w europejskich pucharach pokazał olbrzymią klasę. Strzelił gola z wywalczonego przez siebie rzutu karnego. Rado nie boi się wziąć odpowiedzialności na swoje barki i jeśli ktoś miał wątpliwości, dlaczego ten zawodnik wrócił do Legii, to spotkanie z Realem pewnie je rozwiało.
Zamiast wielkiego święta – wielka stypa
Rewanż przeszedł do historii już na długo przed meczem. UEFA zdecydowała bowiem o zamknięciu stadionu Legii za incydenty na trybunach podczas meczu z Borussią Dortmund. Prawnicy Legii przygotowali odwołanie od tej decyzji, które finalnie zostało odrzucone. Nie pomogło wstawiennictwo prezesa PZPN – Zbigniewa Bońka. Decyzją organizacji, rewanżowy mecz Legii Warszawa z Realem Madryt miał odbyć się bez udziału publiczności. Na przedmeczowych konferencjach piłkarze podkreślali, że trudno gra się bez wsparcia kibiców, ale bez względu na to powalczą o korzystny rezultat i pierwsze punkty w tej edycji Ligi Mistrzów.
Do Warszawy nie przyleciało kilku podstawowych graczy Realu: Pepe, Sergio Ramos czy Luka Modrić. Nie mógł zagrać też przeziębiony Marcelo. Zidane postawił jednak na najmocniejszy możliwy skład, posyłając do linii ofensywy jednocześnie Ronaldo, Bale’a, Benzemę i Moratę. Dla Jacka Magiery najważniejszy był powrót po kontuzji Michała Pazdana, który po pechowych ostatnich tygodniach wreszcie mógł zadebiutować w Lidze Mistrzów. Niespodzianką w składzie Legii była z pewnością obecność w składzie Michała Kopczyńskiego, ale gra Tomasza Jodłowca w ostatnim czasie w pełni ją uzasadnia.
Niemożliwe nie istnieje
Hymn Champions League odbijał się od trybun świecących pustkami, w relacji telewizyjnej słychać było okrzyki piłkarzy, trenerów i pracowników obu klubów. Na pierwszy rzut oka spotkanie to bardziej wyglądało jak sparing niż mecz o punkty, jednak stało na wysokim poziomie. Już w pierwszej akcji meczu pięknym strzałem z woleja popisał się Walijczyk Gareth Bale. Początek starcia należał do Realu, który wymieniał się podaniami i dążył do szybkiego strzelenia drugiej bramki. Momentami w polu karnym Legii było naprawdę gorąco i tylko ofiarne interwencje jej obrońców oraz Malarza ratowały ją przed stratą kolejnych goli. Z biegiem czasu napór Realu ustawał, w 35. minucie udało mu się jednak podwyższyć wynik na 0:2. Doskonały atak pozycyjny celnym strzałem przy prawym słupku bramki Malarza wykończył Karim Benzema. Pięć minut później fenomenalną akcję przeprowadził Odidja-Ofoe, wbiegł między obrońców Realu, przełożył piłkę na lewą nogę i huknął w okienko bramki Keylora Navasa. Legia chciała wyrównać jeszcze przed przerwą, jednak do szatni to Real schodził z jednobramkową przewagą.
Pierwszy kwadrans drugiej połowy przyniósł wyrównanie w meczu. Na indywidualną akcję zdecydował się Miroslav Radović, który silnym strzałem w dalszy róg nie dał szans na skuteczną interwencję. Od 57. minuty mieliśmy niespodziankę. To Legia od początku drugiej części była zespołem przeważającym, co zaskoczyło chyba nawet jej najwierniejszych fanów. Gracze Realu próbowali zdobyć swoją trzecią bramkę, Legia również coraz śmielej atakowała. Warszawska drużyna uwierzyła, że może pokusić się o sensację i nie zamierzała cofać się do defensywy. Na siedem minut do końca meczu „Wojskowi” wyprowadzili wzorcowy kontratak. Z lewej strony piłkę zagrał fantastyczny tego dnia Vadis Odidja-Ofoe, a przejął ją wprowadzony wcześniej Aleksandar Prijović. Serb wystawił piłkę do Thibault Moulina, a ten mierzonym strzałem pokonał kostarykańskiego bramkarza. Było o krok od sensacji, jednak już dwie minuty później Real wyrównał, a strzelcem bramki był Mateo Kovacić. W ostatniej akcji meczu w dużym zamieszaniu w polu karnym Legii jeden z zawodników Realu huknął w poprzeczkę, a chwilę później czeski arbiter zagwizdał po raz ostatni w tym meczu. Skazywana na pożarcie Legia zdobyła pierwszy punkt w tej edycji Ligi Mistrzów, remisując z Realem Madryt 3:3.
Co dalej z tą Legią?
Niemożliwe stało się faktem. Legia w dwumeczu strzeliła Realowi cztery bramki i zostawiła po sobie dobre wrażenie. Szczególnie drugi mecz zostanie zapamiętany na długo, bo chyba nawet najwięksi optymiści nie przewidywali scenariusza, w którym Legia gra jak równy z równym, a momentami nawet lepiej niż triumfator poprzedniej edycji Ligi Mistrzów, na kilka minut przed końcem prowadzi z nim a ostatecznie remisuje 3:3. Legia jako pierwsza strzeliła Realowi Zidane’a trzy bramki, a dwubramkową przewagę w Lidze Mistrzów Królewscy stracili… 14 lat temu. Historia napisała się na naszych oczach. Jest wielka radość, a przede wszystkim duma. Duma z tego, że mistrzowie Polski pokazali charakter i dotrzymali przedmeczowych obietnic. Co więcej, ten punkt ma dla nich znaczenie w kontekście walki o dalszą grę w europejskich pucharach na wiosnę. Nie mówimy tu o wyjściu z grupy – dwa pierwsze miejsca i tak zajmą prawdopodobnie Borussia i Real, ale udział w 1/16 finału Ligi Europy jest jeszcze realny. Magiera tchnął w drużynę nowego ducha. Sam słynął z walecznego stylu gry, teraz to samo zaszczepił w swoich zawodnikach. Ten remis to jeden z największych sukcesów w polskiej piłce klubowej, a na pewno jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii stołecznej drużyny. Legioniści pokazali, że w piłkę grać potrafią. Że potrafią wyprowadzić szybką kontrę, dobrze ustawić się w obronie. Że potrafią groźnie i celnie uderzyć z dystansu, że potrafią kiwnąć rywala, pograć z pierwszej piłki. Ponadto, po raz pierwszy w historii meczów polskich drużyn z Realem w Pucharze Europy, Królewscy nie wygrali. Wielka szkoda, że kibice nie mogli obejrzeć tego meczu z wysokości trybun. I na koniec: tak głośno zapowiadanego z każdej strony wstydu nie było. Chapeau bas, panowie. Real 5:1 Legia na Santiago Bernabeu, Legia 3:3 Real przy Łazienkowskiej.
Autor: Kamil Majewski