Kiedyś powiedział, że gdyby nie miał w ręku aparatu podczas demonstracji, pewnie rzucałby kamieniami wraz z innymi ludźmi na ulicy. Samuel Aranda, laureat World Press Photo, opwiedział nam o swojej pracy, zarówno fotografa, jak i członka jury w najważniejszym polskim konkursie fotografii prasowej.
fot. z archiwum Samuela Arandy
Lucy Amatorka: Przewodniczyłeś obradom jury tegorocznego Grand Press Photo. Czy to był twój pierwszy raz „po drugiej stronie”, jak to jest?
Samuel Aranda: Tak, w zasadzie był to mój pierwszy raz jako członka jury tej rangi konkursu. Naturalnie, było to ciekawe doświadczenie i okazja do poznania interesujących osób – pozostałych członków jury.
Jak oceniasz poziom zgłoszonych prac? I czy było coś, co cię zaskoczyło?
– Poziom był niezły, ale nie było nic nadzwyczajnego. Trzy materiały były wyróżniające się.
A czy wybór zdjęcia roku był jednogłośny?
– Cóż, ta decyzja nie była łatwa. Dużo dyskutowaliśmy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na to zdjęcie, które było przykładem klasycznego fotoreportażu. Część osób miała inne pomysły, jednak to zdjęcie było tym, na które wszyscy się zgodziliśmy. To jest naprawdę mocne, klasyczne, dobre zdjęcie. Fotograf był w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Zdjęcie roku Grand Press Photo /fot.Michał Legierski
Jak otrzymanie nagrody World Press Photo zmieniło twoje życie, masz więcej pracy?
– Generalnie tak. Oczywiście rozdzwoniły się telefony. Moje nazwisko jest bardziej rozpoznawalne. Mam więcej zleceń, ale też częściej mogę proponować swoje pomysły. Łatwiej mi teraz nawiązywać współpracę z różnymi organizacjami, NGO-sami. Nagroda pozytywnie wpłynęła też na bohaterów mojego zdjęcia. Poznałem ich i mamy cały czas kontakt. Regularnie zresztą jeżdżę do Jemenu. To zdecydowanie mój ulubiony kraj.
Zdjęcie roku w konkursie World Press Photo 2011/fot. Samuel Aranda
Zrezygnowałeś z pracy dla AFP, z którą byłeś związany przez kilka lat, by zostać freelancerem, dlaczego?
– Chciałem mieć więcej swobody w doborze i realizacji tematów. Chciałem mieć możliwość większego skupienia się nad fotografowaniem, spędzania w miejscach, do których podróżuję, więcej czasu. I dzieje się tak, bo nie mam nad sobą szefa (uśmiech). Wbrew pozorom, w obecnej sytuacji na rynku mediów, jest to wykonalne i ja jestem z tej decyzji zadowolony.
Wspomniałeś o plusach, ale minusy chyba także są?
– Jasne. Nigdy nie jestem pewien czy i ile zarobię. Klienci spóźniają się z zapłatą. Mam oczywiście wpływy z agencji, ale to niewiele. Czasem jest połowa miesiąca, a żadnego zlecenia jeszcze nie mam i zastanawiam się, jak to będzie. Jednak trzeba być przewidującym, odkładać pieniądze, kiedy się je ma, na później.
No i do tego jeździsz w miejsca, gdzie nie jest bezpiecznie. Sądzisz, że warto ryzykować życie dla zdjęć?
– Ostatnio nie bywam już w „najgorętszych” miejscach i nigdy nie był to jedyny temat moich fotografii. Nie jestem zafascynowany konfliktami, to po prostu część mojej pracy. A praca jak praca. Strażacy, na przykład, także regularnie narażają swoje życie.
Pokazując zestaw zdjęć dokumentujących kryzys w Hiszpanii, które zrobiłeś dla New York Times’a, skomentowałeś jedno, na którym jest napis „Fuck the police”, że to również twój osobisty komentarz. Czy Twój światopogląd ma wpływ na twoją pracę?
– Fotografia to rodzaj aktywizmu. Nie zająłem się nią dla pieniędzy, ani sławy. Dorastałem na przedmieściach Barcelony, dokąd przeprowadzili się moi rodzice za pracą z biednego południa. Nasza sytuacja nie była łatwa. Mój ojciec był komunistą, związkowcem. Zapewne miało to na mnie wpływ. Interesują mnie kwestie społeczne, zwłaszcza imigracja. Fotografia to moja forma walki i próby zmiany rzeczy, z którymi się nie zgadzam. Fotografuję to, co jest mi bliskie. Dlatego bohaterami moich zdjęć nie są na przykład fundamentaliści z Afryki, bo nie jest mi z nimi po drodze. Jednak mówiąc o polityce, nie mam na myśli tej wielkiej polityki. Jestem sceptyczny wobec polityków, sądzę że wszędzie są tacy sami i zależy im tylko na tym, by nakraść jak najwięcej. Moja polityka, to oddolna wola ludzi, coś zupełnie innego.
Sądzisz więc, że zdjęcia mogą coś zmienić?
– Zdecydowanie. Wierzę w to i tak też wynika z mojego doświadczenia.
Jakiś przykład?
– W związku z falą imigracji do Hiszpanii z Afryki, wbrew obowiązującemu w Hiszpanii prawu, pod osłoną nocy, rząd wysłał po imigrantów autokary i zostali oni odwiezieni z powrotem do Maroka. Tam natomiast, te kilkaset osób, zostało pozostawionych gdzieś na pustyni, bez wody i jedzenia. Bez niczego. Kiedy tylko ja i kilku innych dziennikarzy się o tym dowiedzieliśmy, pojechaliśmy tam, żeby to udokumentować, bo władze hiszpańskie wszystkiemu zaprzeczały. No i zrobiliśmy zdjęcia, a rząd musiał przyznać się do kłamstwa i przeprosić. A po imigrantów ponownie zostały wysłane autokary, żeby przywieźć ich z powrotem.
Czyli rzeczywiście jest tak, jak powiedziałeś w jednym z wywiadów, że fotografia to way of life and way of fight (sposób na życie i sposób na walkę).
– Tak, dokładnie.
Samuel Aranda – hiszpański fotoreporter, laureat World Press Photo Picture of the Year w 2012 roku. Fotografował między innymi konflikt izraelsko-palestyński, wojnę w Iraku, Pakistan, Chiny, Liban, Kosovo, Arabską Wiosnę w Tunezji, Egipcie, Libii i Jemenie. Bliskie są mu problemy społeczne, które widać na dokumentach, m.in. z Hiszpanii, Rumunii, Indii, czy Kolumbii. Współpracuje m.in. z The New York Times. Podczas swojej wizyty w Polsce, poza sędziowaniem w GPP, prowadził trzydniowe warsztaty dla grupy fotografów, na których dzielił się swoimi doświadczeniami w pracy freelancer’a. Jego strona: http://www.samuelaranda.net/