Prokhor Dmitriyev wychował się w miasteczku Cherson na południu Ukrainy. Dwa lata temu przyjechał do Warszawy, aby studiować pracę socjalną. Prokhor jest wolontariuszem w Międzynarodowym Wydziale Caritasu. Ostatnie wakacje spędził na ukraińskim Zaporożu — jednym z miast znajdujących się najbliżej Donbasu. Przez trzy miesiące opiekował się najbiedniejszymi rodzinami przesiedlonymi ze strefy konfliktu.
Na czym polegały Twoje obowiązki na Zaporożu?
Projekt, w którym brałem udział, różni się od innych tym, że nie zakłada tylko pomocy materialnej, ale także psychologiczną. W Zaporożu pracowali psycholodzy, pedagodzy i pracownicy socjalni. Ja byłem animatorem, a do moich obowiązków należało zajmowanie się dziećmi. Razem z innymi animatorami pracowaliśmy w siedzibie Caritasu lub odwiedzaliśmy rodziny mieszkające w Miasteczku Modulowym — to małe miasteczko, które Niemcy zbudowali na obrzeżach Zaporoża. Składa się z niewielkich, nowoczesnych baraków. Mieszkają tam osoby przesiedlone z Donbasu, gdyż z mieszkaniami dla uchodźców jest teraz bardzo ciężko.
Dlaczego?
Lokalni najemcy wiedzą, że uchodźców jest i będzie sporo, więc kiedy dowiadują się, że przesiedleńcy przyjeżdżają do miasta, podnoszą czynsz trzykrotnie. Robią to celowo, żeby wzbogacić się na cudzej biedzie…
Czytałam Twoją relację z wolontariatu na stronie Caritasu. Napisałeś: „Uprzedzenia to jeden z największych problemów, z którymi muszą się mierzyć uchodźcy”. Jak objawia się dyskryminacja?
Na Ukrainie jest tak, że jeśli ktoś opuści strefę wojenną, dostaje kartę przesiedleńca. Dzięki temu jest uprawniony do korzystania z różnych ulg — na przykład może za darmo korzystać z komunikacji miejskiej. Podczas pobytu w Zaporożu, około czterech razy, byłem świadkiem tej samej sytuacji — uchodźcy pokazywali kierowcy autobusu kartę przesiedleńca, a on mówił: „To nie moja wina, masz zapłacić”, albo po prostu nie uznawał ulgi, która im się należała, albo uznawał, ale pod nosem komentował: „Po co oni w ogóle przyjechali do mojego miasta? Ja ich tu nie chciałem”.
Czy ta dyskryminacja widoczna jest też wśród dzieci?
W siedzibie Caritasu nieraz słyszałem opowieści rodziców, którzy po ucieczce z Donbasu zapisywali dzieci do zaporoskich szkół. Jeden pan opowiadał, że dzieci pytają jego syna, po co tu przyjechał… Takie małe słowa, które dyskryminują. Nie dlatego, że dzieci są złe, tylko dlatego, że rodzice im to wpajają. Innym razem przyszła do nas matka małego chłopca — opowiadała, że w klasie do jej syna podszedł chłopiec i powiedział: „Wiesz, że przez twojego tatę, teraz mamy wojnę”.
Skąd się biorą te uprzedzenia?
W obwodzie donieckim i ługańskim żyli ludzie, którzy byli za Rosją. Tam nawet niektóre kanały telewizyjne były rosyjskie. I ci ludzie utrzymywali ideę, że jak Rosja wejdzie to będzie porządek. Chociaż była to naprawdę niewielka część, Rosja wykorzystała te nie-patriotyczne działania jako propagandę. I teraz funkcjonuje stereotyp, że to przez ludzi ze wschodu zaczęła się wojna.
A uchodźcy? Też są uprzedzeni do tych z zachodu?
Też. Zwykły mieszkaniec Doniecka był bardzo mocno narażony na rosyjską propagandę. Dlatego niektórzy teraz przyjeżdżają i uważają, że zachodni Ukraińcy to faszyści, którzy nie chcą im pomóc i najchętniej by ich wyrzucili. Niestety, nie każdy uchodźca jest uczciwy, zdarzają się sytuacje, że jakiś przesiedleniec jedzie do jednej z kijowskich organizacji charytatywnych albo do urzędu i mówi: „Dajcie mi mieszkanie w centrum miasta”, a przed wojną mieszkał w jakiejś małej wsi. Niektóre organizacje naprawdę oferują im mieszkania — niewielkie i na wsiach, ale ładne i zadbane. A oni oczekują czegoś więcej i kiedy tego nie dostają, ich uprzedzenia się umacniają. Psycholodzy z Caritasu starali się rozmawiać o tych uprzedzeniach i zabierać podopiecznych na wycieczki do zachodniej strefy, żeby zobaczyli, że Ukraina tak nie wygląda.
Jak w ukraińskich mediach mówi się o konflikcie?
Przede wszystkim wciąż się mówi, oczywiście nie tyle co dawniej, ale codziennie można przeczytać o pozycjach wojska, uderzeniach, o sukcesach i o tym, ilu zginęło. A ludzie giną. Codziennie.
Pytam, bo w polskich niewiele…
Temat Ukrainy zszedł na dalszy plan, chociaż walki są aktywne cały czas. Osoby, które dopiero co opuściły Donbas i przyjechały do Zaporoża, mówiły, że kilka dni temu ich dom został zbombardowany albo dom ich sąsiada, albo budynek odpowiadający za gaz i wodę. Tam wojna trwa.
Dlaczego niektóre rodziny tak długo zwlekały z ucieczką?
Myślę, że zostali tak długo, bo chcieli do ostatniej chwili być ze swoimi rodzicami albo dziadkami. Zostali do momentu, do którego nie skończyły im się pieniądze. Osoby starsze nie mogą… Nie chcą wyjechać. Taką mają mentalność, to dla nich bardzo ciężkie, żeby zostawić miejsce, w którym mieszkali przez kilkadziesiąt lat. Zresztą nie tylko osoby starsze. Do Zaporoża bardzo często przyjeżdżały same matki z dziećmi. Ojciec rodziny zostaje w Donbasie, nie dlatego, że jest żołnierzem, tylko żeby pilnować domu. Ale oprócz kwestii psychologicznych jest jeszcze jeden powód — na Ukrainie jest taka zasada, że jeśli otrzymujesz emeryturę, możesz ją odebrać tylko w miejscu, w którym mieszkasz. Kiedy jesteś zameldowany w jakiejś strefie, nawet jeśli to strefa konfliktu, pieniądze możesz odebrać tylko tam.
To w Donbasie wciąż działa administracja?
Nie, ale emeryturę można odbierać przez bankomaty. Czasami, jeśli ktoś starszy zdecydował się wrócić, to dzieci albo wnuki jeżdżą do Donbasu, żeby odebrać pieniądze.
Dlaczego rząd tego nie zmieni?
Nie wiem. Wszyscy wiedzą, że to powinno zostać zmienione, ale wciąż nie jest. Jedyne co można zrobić, to zmienić miejsce zameldowania, ale do tego trzeba mieć swoje mieszkanie.
Co było dla Ciebie najtrudniejsze podczas tego wolontariatu?
Chyba niektóre rozmowy z dziećmi, bo one są w najgorszym stanie psychicznym. Mają bardzo zaskakujący światopogląd, zupełnie inny niż dzieci, które nie widziały wojny. Czasami pytałem: „Co jest waszym największym marzeniem?”. I normalnie dzieci na takie pytanie odpowiadają, że telefon albo kucyk pony. A te mówiły to samo: „Chcę wrócić do domu”, albo „Chcę, żeby mój tata był przy mnie”. Najtrudniejsze podczas wolontariatu było właśnie to, że słyszałem od dzieci rzeczy, których nigdy nie spodziewałbym się usłyszeć i wiedziałem, że te dzieci nie będą już nigdy dziećmi.
Poznałeś tam ludzi, którzy walczyli?
Znałem żołnierzy, ale nie z Zaporoża. W moim rodzinnym mieście spotykałem się czasem ze znajomymi — jeden był policjantem i musiał wyjechać do Donbasu, a drugi lekarzem i wyjazd nie był jego obowiązkiem, chciał po prostu pomagać w szpitalu. Oboje już nie żyją. Kiedy ich praca się skończyła i mogli wycofać się ze strefy wojennej, jakiś dowódca wskazał im drogę powrotną, powiedział, że to bezpieczna i sprawdzona droga. Ale nie była bezpieczna. I zostali rozstrzelani. Jeden miał 28 lat, a drugi 32 — nie byli bardzo młodzi, ale o wiele za młodzi, żeby umierać.
Skąd wiesz, że zmarli właśnie w ten sposób?
Bo nie wszyscy zginęli, część z nich przeżyła strzelaninę, zostali uratowani, wrócili do naszego miasta i opowiedzieli o tym, co się wydarzyło. Tamten dowódca nie był zdrajcą, tylko się pomylił. Zresztą, takie pomyłki w ukraińskim wojsku są bardzo częste.
A jak przyjmowani są żołnierze na Ukrainie?
W samym Zaporożu są ludzie, którzy uważają, że w Rosji byłoby nam lepiej, a Ukraińcy to faszyści, więc jeśli taki spotka żołnierza to mówi: „To twój problem, że nie masz nogi. Twój problem, że nie masz mieszkania. Ja ci tam nie kazałem iść”. Ale jest też wielu ludzi, którzy pomagają, bo na Ukrainie wolontariat wspierający armię jest bardzo rozwinięty. Gdyby nie darczyńcy to armii by nie było, wojsko nie miałoby odzieży na zimę, nie miałoby co jeść ani gdzie spać. Rząd daje, ale bardzo mało. Za mało.
A Ty, nie chciałeś jechać i walczyć?
Miałem takie myśli. Wcześniej. Tylko teraz nikt już nie wie, po co ta wojna. O co oni walczą? Ja nie wiem i w ogóle nikt nie wie. Donbas jest zniszczony. Lotnisko, które było w Doniecku, zostało sprzedane na metal, a ze stadionu narodowego nic nie zostało. Żeby to odbudować, trzeba by wydać tyle pieniędzy… Ile teraz jest warty Donbas — nie wiem.