Witaj w hotelu Marmur [RECENZJA]
Historia nadmorskiego kurortu, spacery w deszczu i tajemniczy współpasażer. Taco Hemingway opowiada o swoich letnich wakacjach w wyimaginowanym świecie.
Zgodnie z zapowiedzią Filip Szcześniak udostępnił fanom nowy album. Marmur wrzucono do sieci w nocy z 2 na 3 listopada. Tak jak poprzednie został wydany przez wytwórnię Asfalt Records. Taco kontynuuje politykę, którą zastosował przy okazji premier wcześniejszych albumów – Marmur jest dostępny do ściągnięcia na stronie internetowej artysty oraz można go posłuchać na YouTube. Informacja o płycie pojawiła się na Facebooku niespodziewanie i wywołała żywiołowe reakcje wśród fanów – termin wydania płyty nie był nikomu znany. Już kolejnego dnia, w grupach o tematyce muzycznej, można było znaleźć linki do niektórych utworów ze świeżego krążka rapera.
Album rozpoczyna utwór Marmur, a w nim damski głos nucący melodię, co trochę przypomina początek Trójkąta, w którym również użyty był głos inny niż głównego wykonawcy. Pulsujący bit nawiązuje do monotonii stukotu pociągu po szynach, o czym jest także mowa w tekście piosenki – „stutonowy pociąg pełznie po szynach, szyny ryczą, jak matula, która jęczy po synach”. Filip Szcześniak przedstawia się słuchaczom w pierwszej zwrotce i prezentuje swojego współpasażera – „zimny wzrok, gęsta broda, pod nią kły ma niedźwiedzia […] wyprany tweed i koszula jakby stara cerata, bada mnie w mig, jestem pewien że mnie zaraz zagada”. Z kolejnej zwrotki wynika, że główny bohater uciekł od życia, od Warszawy, gdzie „robi się ciut ciasno” do Trójmiasta. Nie chce szukać wrażeń, a odpocząć, „pić herbatę i czuć się jak starzec”. Przechadzając się nad „polskim fiordem” i wsłuchując w szum Bałtyku, zatrzymuje się przed hotelem, którego portier zaprasza bohatera do środka. Żyrandol to subiektywny opis gości hotelu, a Krwawą jesień rozpoczyna refleksyjne zdanie: „rzuciłem wszystko co mam, rzuciłem kośćmi, teraz wnioski muszę wysnuć już sam”, gdy Szcześniak wychodzi na spacer, uciekając od prześladującego go współpasażera. W tym utworze rozmyśla o nowej płycie, ale pojawia się w złym miejscu i złym czasie, na drodze kibica Arki Gdynia, który nie szczędzi kopniaków upojonemu złą Kadarką bohaterowi. Utwór Grubo-chude psy opowiada o życiu w Warszawie. Świat jest WFem i Świecące prostokąty to metafora rzeczywistości – szkoły i elektronicznych gadżetów, które pożerają naszą świadomość i bycie wśród innych. W Żywocie Szcześniak opowiada o swoim życiu, studiach, dziewczynach i rapie. W międzyczasie dzieli się ze słuchaczami przemyśleniami i fragmentami tekstów na nową płytę, pisaną z trudem i w atmosferze tajemnicy, którą roztacza Marmur. Okazuje się, że tajemniczy współpasażer był niczym innym, jak częścią świadomości Szcześniaka, która pomogła mu obudzić się z twórczego letargu i powrócić na właściwy tor. Ostatni utwór to Deszcz na betonie – Filip wraca do Warszawy – odmieniony, z odświeżonym umysłem.
Jak na każdej płycie Taco, bitami zajął się Rumak. Muzycznie Marmur jest równie dopracowany jak Trójkąt warszawski. Każdy utwór ma swój indywidualny klimat i charakter, wszystkie dopasowują się w jedną całość koncept albumu. Gościnnie wystąpili: Katarzyna Kowalczyk z zespołu Coals (Żyrandol), Ras z Rasmentalism (Ściany mają uszy); ponadto jako sampli użyto fragmentów nagrań z Kabaretu Starszych Panów (końcówka To by było na tyle). Tak jak na Wosku Rumak użył dźwięków natury, takich jak szum deszczu czy krzyk mew nad morzem. Utwory na płycie są ze sobą powiązane zarówno słownie, jak i muzycznie, co sprawia, że Marmur jest spójną całością jako kolejny album koncepcyjny w dorobku Taco. Widać, że Szcześniak małymi krokami idzie w kierunku hip-hopowego powieściopisarstwa, kreśląc rozbudowane historie i charyzmatycznych bohaterów na każdej ze swoich płyt, dodając lekko zblazowany głos nawijający kolejne zwrotki. Jednocześnie muzyka pozostaje surowa, bez udziwnień i zbędnych ozdobników, czasem nawet zbyt zachowawcza. Widocznie celem jest pozostawienie pola do popisu warstwie tekstowej, co w przypadku Taco i jego słownej wyobraźni może wydawać się banalnym, ale odpowiednio wyważonym rozwiązaniem.
Najnowsza płyta Taco Hemingway’a stanowi oddzielny rozdział od Trójkąta warszawskiego. Oba albumy zbliża do siebie ich charakter – jeden i drugi są koncept albumami, mają swój początek, rozwinięcie i koniec, opowiadają historię konkretnych bohaterów. Pierwszy longplay był o połowę krótszy w stosunku do drugiego, przez co w zestawieniu z drugą płytą, traci na bogactwie przekazu, jednak wyraźnie pokazuje, jakie postępy poczynił Szcześniak w przekazywaniu konkretu w zabawie słowem. Nowy album jest także dojrzalszy treściowo w stosunku do Trójkąta. Marmur jest bardziej osobisty, choćby przez to, że Taco otwarcie umieszcza w nim siebie jako głównego bohatera (choć można uznać to za celowe małe oszustwo, żeby zwieść słuchacza). Szcześniak buduje historię posiłkując się kulturowymi inspiracjami – w tekstach można doszukać się Kafki, a sam hotel Marmur to coś pomiędzy Lśnieniem Stephena Kinga, a filmem Grand Budapest Hotel Wesa Andersona. Dzięki utożsamieniu wykonawcy z bohaterem, płyta zyskuje bardziej osobisty charakter, dzięki czemu traktowana jest jako bardziej autentyczna. Ta swego rodzaju otwartość powoduje utratę uniwersalizmu w tekstach, które odnoszą się tylko do jednej, indywidualnej historii głównego bohatera.
Marmuru słucha się dobrze dzięki dopracowanej muzyce Rumaka i charakterystycznemu, dobitnemu i surowemu stylowi tekstów Taco, ale jest to płyta zbudowana na pewnego rodzaju ekshibicjonizmie emocjonalnym – wplecionym w rymy, bardziej podkreślonym niż na poprzednich albumach. Brzmi to jak indywidualne rozliczenie młodego, sfrustrowanego człowieka z życiem. Dla tych słuchaczy, którzy pokochali Taco za jego „nogi jak karabiny” ten album może być aż za bardzo przesiąknięty egzaltacją i po pierwszym odsłuchu wielu odrzuci go, bo nie jest odpowiednio prosty w odbiorze. Ponadto, poza Marmurem, Żyrandolem i Deszczem na betonie ta płyta nie ma utworów, które mogłyby nadawać się na dobre single – takie, które po przesłuchaniu pozostaną w pamięci. Marmur to album o tyle trudny, że właściwie nie da się słuchać go od środka – nie od początku do końca. Każdy odbiera go na swój sposób i widzi w nim różne, zależne od własnego doświadczenia i wiedzy, inspiracje autora. Najwidoczniej Szcześniak zmierza w stronę ambitniejszą, niż wymagania i sugestie fanów. Może „sztuka dla sztuki” to właśnie to, czego szuka.