Bez cienia wstydu na swych stronach prezentują je największe, uznane agencje fotograficzne, sięga po nie, zbierając laury, czołówka młodych polskich fotografów, każdy szanujący się fotograficzny event winien uwzględnić je w swoim programie. Już przeszło 4 lata mijają od chwili, kiedy poprzez Kolektyw Fotografów Visavis.pl fotokasty (bo o nich mowa) zagościły w naszym kraju. Mają się świetnie, najlepsi fotografowie z dumą się pod nimi podpisują, a ja, obcując z fotokastem, mam wciąż spore wątpliwości, z czym tak właściwie mam do czynienia.
Bo o co w ogóle chodzi? Fotokast to forma zrodzona z wymagań XXI–wiecznego miejskiego przeciętniaka skomputeryzowanej cywilizacji i wynikającego z tych wymagań spadku popularności tradycyjnego fotoreportażu: to multimedialna forma prezentacji materiału fotograficznego wzbogacona o zabiegi montażowe, warstwę akustyczną (muzykę, narrację lub np. zapis dźwiękowy z miejsca reportażu) i ewentualnie inne multimedialne bajery. Miejski przeciętniak, o którym wspomniałem, nie ma bowiem czasu ani ochoty na oglądanie reportażu w prasie, ani tym bardziej na wycieczkę na wystawę zdjęć. Fotokast można przecież znaleźć na YouTube, przesłać sobie na iUrządzenie i ewentualnie polecić na Facebooku.
Jaki mam z tym problem? Te wszystkie wymienione objawy oraz najczęściej wypisywane w definicjach cechy owego zjawiska, tj. zwięzłość i „nasycenie treścią”, nakazują mi wręcz traktowanie fotokastu tylko jako reklamy (do tego, moim zdaniem, nadają się idealnie) lub jako pewnej formy częściowo realizującej temat: wprowadzenia, zachęcenia, zakreślenia tematu, zajawki. To tak, jakby fotokast był dla fotoreportażu najwyżej tym, czym dla filmu jest trailer. I mógłbym w spokoju ducha sobie tak to zjawisko pojmować, gdyby nie traktowano fotokastu jako samodzielnej, skończonej formy sztuki fotograficznej. Tego nie potrafię zrozumieć jako obserwator, ani zaakceptować jako odbiorca.
Zakładając nawet, że wszelkie dodatki do fotografii składające się na fotokast nie będą zakłócać odbioru głównej treści, a nawet wspierać komunikację dzieło–odbiorca, forma ta pozbawia fotografię cechy w moim mniemaniu fundamentalnej: fotografia winna dawać mi wolność w kwestii czasu, pozwalać na obcowanie ze zdjęciem na moich warunkach. W przypadku multimedialnej szybkiej formy nie ma czasu dojrzeć jakikolwiek mój związek z dziełem, nie mam możliwości powrotu do pojedynczej fotografii. Dysonans, jaki odczuwam, gdy spotykają się ze sobą nieruchoma klatka i szybki montaż, skutecznie mnie oddala od sedna przedstawionego problemu. Im dłużej oglądam, tym silniejsze mam wrażenie, że wolałbym to wszystko podane oddzielnie – fotografie na ścianach lub w albumie, a dźwięki w tle.
Definicje internetowe utrzymują, że forma ta pozwala lepiej, pełniej odnaleźć się w sytuacji przedstawionej w materiale. Mi to nie wychodzi. Nawet legendarna agencja Magnum Photos mnie nie przekonuje, że fotokast jest pełnoprawną gałęzią fotografii reportażowej.
Wspominałem, że fotokast zrodził się, by dźwignąć z dna popularności fotoreportaż. Martwi, że zamiast wykorzystać go jako atrakcyjną i idącą z duchem czasu zanętę do tradycji, zaczął funkcjonować jako jej substytut. Idzie mu świetnie, w atmosferze powszechnego poklasku i podniecenia. Jest jednak kilku, zwłaszcza wśród starszych fotografów, którym ta forma wybitnie nie odpowiada i nie boją się o tym otwarcie mówić jak np. Wojtek Grzędziński podczas zeszłorocznego krakowskiego Miesiąca Fotografii. Nie ma więc jednomyślności, jednak jeszcze daleko do kontrowersji.
Niewątpliwie jest to twór młody i warto obserwować jego dalsze kroki. Czy stanie się popularyzatorem fotografii wśród gawiedzi, czy tylko zadusi tradycyjne formy fotografii? Czas pokaże. Jak na razie, jestem w kropce.