Rozmowa z Elżbietą Sobczyńską, z domu Gremblicką, osadzoną jako małoletnia w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau.
Wojna jest jak choroba, która dotyka trzech pokoleń. Jeśli wybuchnie, waszym rodzicom zabierze dzieci. Waszym dzieciom – rodziców. A was wrzuci w błoto nienormalności, odbierze dzieciństwo, młodość, marzenia… życie. Tak jak mi odebrała moje.
Dziękuję bardzo, że zgodziła się Pani na rozmowę. W studenckiej prasie niewiele jest publikacji na ten temat.
Publikacji… A myśli Pani, że ktoś to w ogóle będzie czytał?
Ja… mam nadzieję, że tak.
Bo widzi Pani, młodzi teraz zupełnie nie interesują się takimi sprawami. Ale już nic nie mówię, zaczynajmy. Bardzo jestem ciekawa tych Pani pytań.
Pani się urodziła w rodzinie inteligenckiej, prawda? Pytam, bo wiem, że zniszczenie inteligencji było jednym z celów hitlerowców.
Tak, mama była urzędniczką, a tata architektem, miał jednoosobową firmę projektowo-budowlaną. Moja rodzina wiodła dosyć zamożne i spokojne życie. Rodzice dbali o nasz rozwój, ale bardzo chronili mnie i brata przed wszystkimi troskami.
Jak mówili Pani i bratu o wojnie w 1939 r.?
Mieszkaliśmy na ulicy Wolskiej, w dzielnicy oddalonej od Śródmieścia, gdzie już spadały bomby, ale ja tych bomb nie widziałam, ani nie słyszałam. Pamiętam tylko symptomy ostrzegawcze przed złem, które miało nadejść: podwórko było rozkopane na schrony, cała rodzina wyposażona była w maski przeciwgazowe, rodzice z wielkim przejęciem słuchali zapowiedzi alarmów w radiu, a ja razem z bratem pomagałam tacie naklejać skrzyżowane papierowe paski na szyby, żeby nie wypadły na skutek podmuchu. Okna zabezpieczaliśmy też od wewnątrz czarnymi papierowymi roletami, ponieważ istniała już wtedy konieczność zaciemniania miasta. Ale to wszystko była dla nas zabawa. Nie rozumiałam zupełnie, że mój pięcioletni świat i szansa na odmienne życie właśnie się skończyła.
Czy w sytuacji, gdy spodziewany front walk miał przebiegać na Woli, Pani rodzina nadal pozostała w mieszkaniu na Wolskiej?
Nie. Obawa o nasze bezpieczeństwo bardzo szybko rosła, więc przenieśliśmy się na południe do podwarszawskiego Natolina, do folwarku, który miał być azylem. I był. Dopóki nie weszli Niemcy. Gospodarstwo prowadzili zamożni, zaprzyjaźnieni z mamą ludzie, którzy gościli same kobiety i dzieci, które, tak jak moja mama, przeniosły się z zagrożonych terenów Warszawy. Pamiętam, że Niemcy weszli i bardzo agresywnie zdobyli ten folwark, chociaż nikt go nie bronił. Widziałam, jak podpalili stodołę, do której na łańcuchu przywiązany był pies. I ten pies spłonął żywcem. Później wyprowadzili nas z piwnicy, w której się schroniliśmy, ustawili pod ścianą i pilnowali z karabinami w rękach, dopóki nie przekonali się, że naprawdę nie ma z nami żadnych mężczyzn. Wtedy pozwolili wejść do środka. Z chwilą gdy ostatnia osoba wpadła do pomieszczenia, gwałtownie je ostrzelali. Moja mama rzuciła nas na podłogę pod oknem. Leżeliśmy tam przytuleni do ściany, żeby kule nas nie trafiły. To był moment, w którym dopiero zdałam sobie sprawę, co znaczy słowo wojna.
Niemcy opuścili folwark?
Niestety nie. Stacjonowali tam jeszcze przez jakiś czas. Wtedy po raz pierwszy miałam okazję, żeby lepiej się im przyjrzeć. Jeździli motorami z koszem, w hełmach na głowie. Ciekawe jest to, że kiedy żołnierz miał hełm na głowie, był dla mnie potworem, a jak go zdejmował, stawał się zwykłym człowiekiem, którego już nie musiałam się bać. Ten hełm stał się takim…
Wspomnieniem zła?
Tak i opowiem Pani teraz, co stało się trzy lata temu w Oświęcimiu podczas obchodów 69. rocznicy wyzwolenia obozu. Siedziałam w pierwszym rzędzie z koleżanką, Różą Krzywobłocką-Laurów, która także przeżyła Auschwitz. Cała uroczystość miała się niebawem rozpocząć, naokoło kręcili się ochroniarze, młodzi ludzie, eleganccy, ale butni. Nudziłam się, patrzyłam na portrety więźniów żydowskich, które przemieniały się na ścianie. Kiedy opuściłam wzrok na estradę, zobaczyłam, że przede mną stoi ochroniarz w rozkroku, w takim samym, w jakim zawsze stawali niemieccy żołnierze. Ręce trzymał w taki sposób, że dosłownie widziałam w nich karabin i oczami wyobraźni zobaczyłam też na jego głowie hełm. Raptem słyszę, a Róża woła: „Elka, on nas zaraz pierwsze rozwali!”. Ja krzyknęłam: „Róża nie! Szybko pod podstawę estrady! Może uda nam się osłonić?!”. Pani sobie wyobraża? Tamte rzeczy wydarzyły się 75 lat temu, a wszystko wciąż takie żywe… Ona przecież nie wiedziała, o czym ja myślę, a pomyślała dokładnie o tym samym.
Pani z mamą i bratem opuściła w końcu ten folwark?
Tak, ale dopiero jakiś czas po kapitulacji Warszawy. A gdy już wróciliśmy na Wolę, okazało się, że wszystko, co było nasze, szczęśliwie ocalało, choć dzielnica była częściowo spalona i zniszczona… ale taka była nasza nowa rzeczywistość.
Pani pamięta pierwsze represje ze strony Niemców?
Dzieci nie sposób było od tej wiedzy uchronić. Okupacja od pierwszych dni zaczęła się od niezliczonych zakazów, nakazów, a przede wszystkim terroru. Mój ojciec stracił konto w banku i możliwość zarobku. Policja odbierała radia, co z kolei odcięło moją rodzinę od informacji. Energia elektryczna została ograniczona i dostarczana naprzemiennie – do domów z parzystymi i nieparzystymi numerami. Wprowadzono kartki na żywność, a w sklepach brakowało podstawowych artykułów. Zaczęto tworzyć getto i niemiecką dzielnicę, wobec tego ludzie na własną rękę musieli szukać mieszkań. Ale najstraszniejsza była godzina policyjna, łapanki i rozstrzeliwania… No i rozpoczęło się niszczenie inteligencji, dlatego Niemcy przyszli w końcu po mojego ojca.
Pamięta Pani ten dzień?
Pamiętam dokładnie, im bardziej bolesne zdarzenie, tym lepiej je pamiętam. To był chyba listopad 1941 roku, ale był już wielki mróz i śnieg. Całą rodziną siedzieliśmy w jednym pokoju, było bardzo ciepło i przytulnie. Tak naprawdę swojsko. Nagle przybiegła sąsiadka i oznajmiła, że od frontu idą Niemcy i szukają „Achillesa Gremblickiego, inżyniera!”. Mieliśmy mieszkanie na parterze, więc ojciec uciekł przez okno. Tego dnia dostałam od rodziców prezent, małe żelazko elektryczne, które miałam wypróbować, ale jak usłyszałam, co się stało to… pamiętam to uczucie, pamiętam jakby mój świat się zawalił. Nie wiem, gdzie mój tata uciekł, im mniej dzieci wtedy wiedziały, tym było bezpieczniej. Widziałam go później już tylko dwa razy, w szpitalu, kiedy chorował na gruźlicę.
Co Pani mama powiedziała Niemcom?
Niemcy? Nawet do nas tego dnia nie przyszli. Szukając mojego taty, znaleźli u kogoś spirytus denaturowany, zarekwirowali i poszli…
Czego Pani się najbardziej bała, kiedy Pani ojciec zniknął?
Bałam się o bezpieczeństwo mamy, że wyjdzie z domu i już nie wróci. Że mogę stracić ją w ulicznej łapance. Myślałam sobie wtedy o sierotach, które znałam z bajek i drżałam. Drżałam, że mogę podzielić ich los.
Czyli Pani była wtedy całkowicie świadoma tego, co działo się na ulicach?
Tak. Widzi Pani, my już wtedy nie bawiliśmy się w złodziei i policjantów. Ołowiane żołnierzyki służyły nam do zabawy w wojnę i rozstrzeliwania. Pamiętam, że podczas gier planszowych, kiedy trzeba było określić się jako jakieś państwo, nikt nie chciał być Niemcami. Mój brat często miał do mnie pretensje, że nie padałam na ziemię, jak do mnie strzelał. Że nie dałam się rozstrzelać.
Co działo się później?
We wrześniu 1942 roku przed godziną policyjną przyszła do nas kobieta, której udało się uciec z getta. To była Żydówka. Przed wojną pracowała dla mojego taty, pisała na maszynie. Przyszła i jednym tchem powiedziała, że jest bez środków do życia, że to jest ostatni adres, jaki zna i żeby moja mama ją przechowała, chociaż na jedną noc. A rodzaj urody tej kobiety… była korpulentna, miała płomienne włosy. Wystarczyło spojrzeć i już się wiedziało – to jest Żydówka.
Pani mama się zgodziła?
Początkowo nie kryła przerażenia. Mój tata był w szpitalu, ona miała na utrzymaniu dwoje dzieci, pędziła spirytus, żeby jakoś nas wyżywić, co oczywiście nie było legalne, a za przetrzymywanie Żydów groziła kara śmierci i to nie tylko jej, ale również nam, dzieciom. I moja mama jej to wszystko powiedziała. Że chciałaby, ale po prostu strasznie się boi.
Ta kobieta odeszła?
Nie. Mama ją przyjęła. Miała zostać na jedną noc, ale na drugi dzień nie poszła, na trzeci też nie. Minął tydzień, minął miesiąc, minęło siedem miesięcy. I byłaby u nas do samego końca, ale w marcu 1943 roku nakazano rozbiórkę naszego domu. W ostatnim momencie moja mama zaprowadziła ją do swoich kuzynek, nie mówiąc im, że to Żydówka. Jej za to obiecała, że będzie mogła wrócić, jak tylko przeniesiemy się do nowego mieszkania.
Wróciła?
Nie. Bo nas przesiedlono na ulicę Dzielną 73/77. Ta posesja stykała się z murem getta, a na przeciw niej była fabryka Monopolu Tytoniowego. Cały ten teren, łącznie z naszym domem, został ogrodzony. Żeby dostać się do mieszkania, trzeba było przechodzić koło niemieckiego strażnika, który pilnował fabryki. W tej sytuacji nie mogliśmy jej przyjąć z powrotem. Po wojnie myślałam o tej kobiecie. Boże mój, niezależnie gdzie ona była, żyła w celi śmierci! Jako dziecko wiedziałam, że mogli mnie zabić za to, że jest u nas w domu, bałam się tego potwornie. Obecność tej kobiety, oraz działalność mojej mamy sprawiały, że przebywanie w domu budziło we mnie straszny lęk. Dom nie był już azylem, jednak spędzałam z nią czas. Pamiętam, że miała straszny świąd i mówiła „Elżuniu kochana, podrap mnie po plecach!”, więc drapałam i uczyłyśmy się razem tabliczki mnożenia.
Wie Pani, co się z nią stało?
Nie. Wiem tylko tyle, że przebywanie u kuzynek na dłuższą metę było niebezpieczne. One prowadziły ogrodnictwo, pracowało u nich dużo ludzi, przewijali się klienci… Żydówka mieszkała tam cztery miesiące, nie wiem, jakie były jej dalsze losy. Po wojnie kuzynki nie chciały o tym rozmawiać, bardzo się denerwowały za każdym razem, gdy pytaliśmy. Myślę, że same nie wiedziały, co się stało.
Żeby wejść do mieszkania na ulicy Dzielnej, musiała Pani codziennie przechodzić koło Niemców. Bała się Pani?
Właściwie nie. Oprócz jednego razu. Dzieciom wtedy mówiono, że nie wolno od Niemca przyjąć żadnej uprzejmości, nawet cukierka. A ten wartownik, który strzegł Monopolu, miał około 40 lat, był w wieku mojego taty i myślę, że wojna oderwała go od własnych dzieci, do których tęsknił. Miałam zwyczaj, żeby włosy pleść w warkocz, który nie był bardzo długi i koniecznie chciałam go sobie czymś przedłużyć, więc wstążeczki nie wiązałam na kokardkę, tylko zostawiałam powiewającą i długą do ziemi. On widocznie myślał, że mi się ta wstążeczka rozwiązała, bo zatrzymał mnie i po prostu ją zawiązał. Byłam przerażona! Miałam mu to za złe, bałam się, że ktoś zobaczy i powie, że kolaboruję z Niemcami. To było niedługo przed wybuchem Powstania.
Pamięta Pani dzień wybuchu Powstania?
Wybieraliśmy się właśnie do rodziny w Odolanach po kartofle, kiedy rozległy się strzały. To była godzina 16.00. Każdy mówi, że Powstanie wybuchło o 17.00, ale u nas na ulicy na pewno strzały rozległy się godzinę wcześniej. Po wojnie sprawdziłam, dlaczego tak było. Na Dzielnej 72 mieściła się fabryka Jerzego Kamlera, stolarnia, która od 1 sierpnia 1944 roku zaczęła stanowić kwaterę dowodzenia Komendy Głównej Armii Krajowej z Borem-Komorowskim i delegaturą rządu londyńskiego na czele. Gdy członek plutonu ochraniającego tę kwaterę chodził po podwórku z opaską AK na ramieniu, traf chciał, że akurat od ulicy Okopowej przyjechali Niemcy odebrać towar z fabryki. Kierowca zauważył, że na podwórku jest Powstaniec i zaczął strzelać. Dopiero po czterech godzinach, przy pomocy innych oddziałów, nasi odparli Niemców.
Gdzie Państwo poszli po usłyszeniu strzałów?
Wszyscy zeszli do piwnicy, okna obłożone były workami, więc w środku panowały całkowite ciemności. Ktoś zapalił świeczki. Mama z sąsiadką zniosły szybko najważniejsze rzeczy z mieszkania do piwnicy i wzięły ze sobą obraz Matki Boskiej Karmiącej.
Ludzie się modlili?
Nie, ten obraz po prostu tam był. Panowała jakaś ufność, żeby swoje życie oddać w opiekę Matki Boskiej. I nagle wszedł do nas ten wartownik.
Ten od warkoczy?
Tak. Był uzbrojony, ale powiedział, że nie chce walczyć. Chce żebyśmy go schowali. Więc ludzie wzięli go i wepchnęli w najdalszy kąt piwnicy. Po północy weszli do nas Powstańcy z batalionu „Miotła”, powiedzieli, że Monopol jest wolny i zapytali, czy nie ma z nami Niemców. Zapadła cisza, ale nie mogliśmy przecież oszukiwać naszych, więc przekazaliśmy im tego wartownika. Wszyscy mówili, że to dobry człowiek i prosili, żeby nie robić mu krzywdy. Powstańcy odpowiedzieli, że nie zabijają jeńców i to bardzo nas uspokoiło.
To był pierwszy Niemiec, który nie uczynił mi żadnego zła.
Pani wróciła jeszcze do mieszkania?
Nie, tam już działali Powstańcy. My ciągle przebywaliśmy w piwnicy. Ale nim Powstańcy opuścili ten rejon, zdążyłam zobaczyć jak czołg „Tygrys” mięciutko rozwalił mur odgradzający ulicę Dzielną od getta i wjechał na jego teren. Po odejściu Powstańców czuliśmy się bardzo nieswojo. Osamotnieni. Dopiero 4 sierpnia przenieśliśmy się do piwnicy w kamienicy obok, gdzie było bezpieczniej i raźniej. Wtedy trwały już mordy na Woli i część uciekinierów zbiegła do piwnic na Dzielnej. Jak ktoś taki przychodził, robiła się naokoło niego grupka i wszyscy słuchali o potwornych rzeczach, o wolskiej rzezi. Moja mama odsuwała mnie w kąt i zabraniała słuchać.
Państwo w tych piwnicach siedzieli 10 dni. Co Pani z tego czasu pamięta?
Niedużo, nie wiem, na przykład co jedliśmy i piliśmy. Ale pamiętam, jak wybuchła wielka sensacja, bo podczas gdy małżeństwo siedziało w dwóch kabinach ubikacyjnych na podwórku, gdzieś rąbnął szrapnel. Ją raniło, a jego zabiło. I ludzie go chowali. W wykopanym na podwórku dole. Tak po prostu, bez żalu i emocji. Pamiętam też, że 10 sierpnia mama powiedziała mi, że musimy wrócić do piwnicy w naszym domu, żeby przygotować tobół ewakuacyjny. Więc poszłyśmy we dwie i zaczęłyśmy wybierać najpotrzebniejsze rzeczy. Moja mama, jak zacięta płyta powtarzała: „Mój Boże, mój Boże, już nigdy nie będę miała puchowej pościeli”. I kiedyś, gdy o tym opowiadałam, ktoś zwrócił mi uwagę: „Działy się wokół takie potworności, co mnie obchodzi, jaką twoja matka chciała mieć pościel?”. Ale ta osoba widocznie nie rozumiała, o co mojej mamie chodziło. Ta pościel to był…
…to był symbol, końca tamtego życia.
Właśnie. Moja mama zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji życiowej – jest wdową, ma dwoje dzieci, Niemcy zablokowali jej konto w banku, musiała sprzedać cały swój dobytek. Wszystko, co jej zostało, miała tutaj, w mieszkaniu i w piwnicy, w której była razem ze mną.
Więc jeśli nawet da radę i tę wojnę przeżyje, to z całą pewnością nie będzie już miała puchowej pościeli.
Nagle mój brat przybiegł, krzycząc „Chodźcie szybko, bo nas zabiją!”. Okazało się, że nadeszli Ukraińcy w niemieckich mundurach. Wypędzali ludzi z piwnic i krzyczeli, że ostatniego zabijają. Ale moja mama, myśląc, że Leszek panikuje, dalej wybierała ze mną rzeczy. Pamiętam, że chciałam wziąć sukienkę od komunii, a ona tylko na mnie spojrzała. Nic nie musiała mówić, po tym spojrzeniu już wiedziałam, że to nie ma sensu. Ale brat bardzo nas poganiał, więc wyszłyśmy na zewnątrz i założyłyśmy na siebie tak dużo, jak tylko mogłyśmy, a dodatkowe pary butów zarzuciłyśmy na ramiona. Okazało się, że Ukraińcy byli już blisko. Leszek nie przesadzał. Uratował nam wtedy życie.
Gdzie wypędzano ludzi?
Z uniesionymi w górę rękami opuszczaliśmy ulicę Dzielną i wtedy… wtedy to dopiero poczułam strach. Prawdziwy strach. Niemcy prowadzili nas ulicami Woli, mijaliśmy płonące domy, stosy trupów i leżące pojedynczo zwłoki. Przy ulicy Gibalskiego udało nam się uniknąć egzekucji… Przed wieczorem dotarliśmy do Dworca Zachodniego. Stamtąd koleją pojechaliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Następnego dnia upchnęli nas w bydlęce wagony i ruszyliśmy w nieznane.
Kiedy dowiedzieli się państwo o celu podróży?
Pociąg na chwilę stanął i jeden z kolejarzy powiedział, że jeśli skręcimy teraz w lewo, to będzie Oświęcim, a w prawo, coś innego. No i skręciliśmy w lewo. Siedzieliśmy przy samych drzwiach, oparci o ścianę i moja mama… zaczęła bić głową o tę ścianę, bo dobrze wiedziała, co znaczy Oświęcim. Waliła i waliła, a ja na to z przerażeniem patrzyłam i myślałam, że zwariowała. To był jedyny raz, kiedy moja mama dostała histerii.
Czy zapowiedź kolejarza się spełniła?
Tak. 12 sierpnia dotarliśmy do Auschwitz. To było wczesne popołudnie, ale cały dzień spędziliśmy w wagonach na bocznicy. Na rampę w Birkenau wagony wtoczono dopiero w nocy. Kiedy wysiedliśmy, trudno było cokolwiek dojrzeć. Pamiętam wrzeszczących SS-manów i ujadające psy. Prowadzono nas przez teren obozu, a z baraków wyłaniały się jakieś postaci, które pytały „Ludzie, skąd jesteście?”. Pamiętam też ogromną łunę w oddali i gryzący, mdły odór. Nikt nie wiedział jeszcze, co i gdzie się pali.
Pamięta Pani pierwszą noc w obozie?
Nocowaliśmy w blokach „kanady”, miejscu, gdzie przechowywali zabrane ludziom rzeczy. Te bloki były całkowicie przepełnione. Pod ścianą moja mama wypatrzyła jakieś miejsce. Nikt go nie zajął, tylko dlatego, że była tam ogromna kałuża. I moja mama na tę kałużę rzuciła swoje futro, a na to palto ojca. Tak przetrwaliśmy resztę nocy.
Co działo się następnego dnia?
Od samego rana ustawiano stoliki, przy których nas rejestrowano i przyjmowano w depozyt dokumenty, pieniądze i kosztowności. Moja mama przywiozła z Warszawy zaledwie trzy sztuki biżuterii. Ukryła je w słoninie. Jakiś czas później, bardzo głodna, prosiłam ją, żeby dała mi choć plasterek, a ona powiedziała, że słonina już zjełczała. Do końca nie wiedziałam, że tam są nasze ostatnie kosztowności. Za to mój brat Leszek przez cały pobyt w obozie przechowywał srebrny kieszonkowy zegarek ojca, typu cebula, marki „Longines”. Do dziś nie wiem, jak mu się to właściwie udało.
Czego się Pani najbardziej bała, w momencie przyjazdu do obozu?
Ja się niczego nie bałam, proszę Pani, bo ja nie wiedziałam, gdzie jestem. Dopiero w saunie, jak oznajmiono nam, że mamy rozebrać się do naga, zaczęłam się niepokoić. Ale moja mama była spokojna, chociaż rozebrana. Ani brat, ani ja nigdy nie wiedzieliśmy jej nagiej. Szybko stanęła przy ścianie, zasłaniając się rękoma, a my koło niej. To było dla mnie bardzo wstydliwe i odbierające mi i nam wszystkim godność. Pamiętam, że SS-mani chodzili naokoło i zaczepiali młode dziewczyny, dotykali je to tu, to tam. Później kazano nam obciąć włosy. Stałam w kolejce do strzyżenia i widziałam, jak przejeżdżano maszynką przez głowę i włosów nie było. Wtedy ja dostałam histerii. Byłam bezradna, wiedziałam, że moja mama mnie od tego nie uchroni i że stracę swoje ukochane warkocze. Zaczęłam krzyczeć i tupać nogami. Przybiegł SS-man. Wszyscy zamarli. Zapytał strzygącego komanda, co się stało i kiedy mu wyjaśniono, SS-man nie pozwolił obciąć mi włosów. Mojej mamie też wtedy obcięto tylko trochę, do ucha.
To był drugi Niemiec, który nie uczynił mi żadnego zła.
Państwo mieli w transporcie jeszcze jakąś rodzinę albo znajomych?
Tylko nasze kuzynki – Basię Bańkowską z mamą Ireną i bratem Stanisławem. Ale wtedy tam nie miało to takiego znaczenia. Po wyjściu z sauny, ludzie, którzy znali się od wielu lat, nie mogli się rozpoznać. Ci, którym obcięto włosy do gołej skóry i ci, których przebrano w szmaty. Małe dzieci nie poznawały swoich babć, nie poznawały swoich matek. To była gromada przebierańców, żałosny widok.
A Państwo wiedzieli, dlaczego się tam znaleźli?
Początkowo nie, ale kiedy przyjechaliśmy do obozu, podchodziły do nas inne kobiety pytać o to, jak wygląda sytuacja poza drutami. Nasze matki nie chciały z nimi rozmawiać, myślały, że to kryminalistki. Myślały, że skoro są w obozie, to znaczy, że popełniły jakieś przestępstwa, coś ukradły albo kogoś zabiły. Nie wiedziały, że może być inaczej. Te kobiety były więźniami politycznymi, głównie za działalność narodowowyzwoleńczą. Ale nasze matki wtedy jeszcze myślały, że do obozu trafiają tylko kryminaliści, a nasza obecność tam to nieporozumienie. W naszej dokumentacji pisało, że trafiliśmy do obozu z powodu „represji za wybuch Powstania Warszawskiego”.
Pani mama została umieszczona w tym samym bloku?
Nie, matki miały oddzielny blok i nie wolno im było odwiedzać dzieci, choć starały się przychodzić pod okna. Ale była świadomość, że matka jest obok. Pamiętam, że raz niespodziewanie mama przyszła na mój placyk apelowy. Ja już wtedy wiedziałam gdzie jestem i co oznacza płonień nad kominem krematoryjnym. Usiadłam jej na kolanach i wysłuchiwałam trudnych do zapamiętania dat – urodzin mamy, taty, brata. Podała mi też adres rodziny, z którą nie utrzymywaliśmy kontaktu. Mówiła, że mogę ich tam znaleźć, „gdyby co”. Ale tego „co” nigdy nie kończyła. Nie ujawniała też, co w głębi ducha przeżywała, jakie fale rozpaczy nią targały, mając świadomość zagłady swoich dzieci.
Co działo się z Pani bratem?
Kilka dni po naszym przyjeździe wyższych chłopców zabrano na męski lager, w tym mojego brata Leszka. Matki szalały z rozpaczy, a funkcyjne więźniarki, które były Polkami, wyzywały je i straszyły kominem. Później, jak przeniesiono matki, a ja nie wiedziałam dokąd, to mówiły nam, że nasze mamy poszły w transport, wyjechały, a my zostałyśmy same. Matkom za to mówiły, że dzieci już w Oświęcimiu nie ma, a droga na zewnątrz jest tylko jedna – przez komin.
Pani pamięta swoją blokową?
Nazywała się Roma Ciesielska, żądała od nas ciszy, spokoju, dyscypliny i dbania o schludny wygląd własny i zamieszkiwanej koi, bo za porządek odpowiadała głową. Myśmy musiały spełniać te absurdalne wymagania, dlatego na przykład zabłocone buty myłam w kałuży albo w ziółkach, które dostawaliśmy do picia. Zawsze na apelach stałam jak struna, żeby nie przegapić swojego długiego i trudnego do zapamiętania numeru – 85 536, bałam się agresji z jej strony. Wiedziałam już wtedy, że nikt mnie nie obroni, dlatego kierowałam się instynktem samozachowawczym: nie wolno, to nie wolno i koniec. Więc nigdy nie naraziłam się Romie, ale wiem, że biła dzieci, które jej nie słuchały.
Za co na przykład?
Jedna koleżanka opowiadała, że gdy spisywano transport, jej mama dostała skrętu kiszek i gdzieś ją zabrano. A ta koleżanka bez przerwy wypatrywała, kiedy matka wróci. Pewnego razu pobiegła na rewir, żeby ją odszukać. Wtedy była akurat blok szpera – nikomu nie wolno było wychodzić. Wiem, że za to na pewno zostałaby pobita, ale po powrocie sprytnie wmieszała się w tłum dzieci. Miała szczęście.
Czy w obozie był jakiś rozkład dnia?
Początkowo apele odbywały się codziennie, później nastały chłody i przeniesiono je do bloku. Żeby łatwiej było nas policzyć, siedzieliśmy po pięcioro na jednej koi ze spuszczonymi nogami. No chyba, że kogoś brakowało… wtedy nie ważne, czy padał deszcz, czy był mróz, apel musiał się odbyć na dworze. Ludzie rzadko uciekali, jeśli ktoś się nie zjawił to dlatego, że umarł albo był już tak nieprzytomnie chory. Zanim jednak znaleziono brakująca osobę mijało kilka godzin. Pamiętam jeden z takich apeli na trzaskającym mrozie. Było tak zimno, że SS-man pozwolił dzieciom chodzić w kółko. Pamiętam małego, może czteroletniego chłopca, któremu krople moczu zamarzły na spodniach… Kiedy wróciliśmy, nasz blok był tak wyziębiony, że ziółka w kotle zamarzły na kamień.
Co dzieci robiły na bloku?
Do naszych obowiązków należało ścieranie cegły na miałki proszek, później dodawano go do wody, którą czyściło się podłogę. Starsze, 14- i 15-letnie dziewczęta musiały przynosić z kuchni ciężkie kotły z ziółkami i z zupą. A do latryny wynosiły kible z fekaliami. Były tak wielkie, że kiedy jedna z nich była niższa od drugiej, miały trudności z doniesieniem ich do latryny i oblewały się tym, co było w środku… Oprócz tego szkłem skrobałyśmy drewniane obramowania koi, które strasznie się błociły podczas wchodzenia na wyższe koje. A koja to była raczej murowana klatka bez możliwości komunikacji z sąsiadującą. Dzieci były od siebie odizolowane. Roma zabraniała nam chodzić po bloku, więc na kojach grałyśmy w ciupy. Taką grę zręcznościową polegającą na podrzucaniu i zbieraniu kamyczków i rozmawiałyśmy. Głównie o jedzeniu. W obozie koja była miejscem spania, jedzenia i „zabawy”, dlatego stała się dla mnie symbolem bezpieczeństwa i stabilizacji. W tej murowanej klatce nic mi nie groziło.
Może głupio zabrzmi, ale czy były tam jakieś rozrywki? Była Pani dzieckiem…
Tylko raz pamiętam, że zrobiono coś dla nas dzieci, żeby było nam przyjemniej. Pewnego razu przyszedł człowiek i zaczął malować na ścianie. Stał tyłem, więc nie widziałam jego twarzy, ale był w pasiaku, chudziutki i niziutki. Namalował w „holu” drzewo, szkołę i chłopca tornistrem z gąbką na sznurku. Dzieciom nie wolno było wychodzić z koi, więc większość w ogóle nie wiedziała, że ktoś do nas przyszedł. Zorientowały się dopiero, gdy zobaczyły malowidło. Ale mi udało się zaobserwować ten moment. Siedziałam jak zaczarowana, cichutko. Pamiętam to widowisko! Po 30 latach przyjechałam do Auschwitz i to była pierwsza rzecz, którą poszłam zobaczyć. Malunki, owszem były, ale podrapane, niezabezpieczone. Do tamtej pory z nikim nie rozmawiałam na temat obozu, ale wtedy od razu nagrałam relacje i opowiedziałam kustoszowi historię tych obrazków. Muzeum myślało, że to Rosjanie po wejściu malowali z nudów, ale żołnierze malowaliby raczej inne rzeczy. Dość na tym, że potwierdziłam ich autentyczność i teraz są zabezpieczone.
Nasunęło mi się teraz takie pytanie: Czy Pani w obozie miała jakieś sny?
Nie. W obozie nic mi się nie śniło.
Jak wyglądały posiłki?
Rano dostawałyśmy kawę. Właściwie to nie była kawa ani herbata, więc nazywałyśmy to ziółkami. Do ziółek wydawano nam kawałek chleba i margaryny. Ten chleb miał starczyć na cały dzień, ale my to zjadałyśmy od razu. Potem była zupa, którą dostawałyśmy w blaszanych kubkach. To też nie była zupa, tylko maź… Czasami do kubka wpadał cały liść jarmużu i wtedy dostawało się tylko ten liść oblepiony mazią. Czy myśmy miały łyżki? Nie wiem, nikt nie wie. Czasami o tym rozmawiamy, ale nikt łyżek nie pamięta. Na pewno nie miałam grzebienia, szczotki do zębów, bielizny. Na pewno nie rozbierałam się do snu, ani przez cały pobyt w obozie właściwie się nie myłam. Łatwiej powiedzieć o tym, co miałyśmy, a nie odwrotnie. Bo widzi Pani, my nic nie miałyśmy, tylko marzenie o jedzeniu, wolności i o matkach.
A gdzie była wtedy Pani matka?
Ostatni raz widziałam moją mamę w październiku, jak przyszła pod moje okno. Myślę, że już wtedy była chora, bo patrzyła na mnie, jakby chciała się pożegnać. Ja nawet do tego okna nie podeszłam, bo była blok szpera i wiedziałam, że mama robi wielkie przestępstwo. Później dowiedziałam się, że ją za to ukarano. Kazali jej klęczeć na gołych cegłach, z rękami wyciągniętymi w górę, a w dłonie włożono jej cegły. Moją mamę, moją świętość… W sumie ukarano ją w obozie dwa razy. Później matka mojej kuzynki Basi, powiedziała, że mama zachorowała na tyfus i że jest na rewirze, a wiadomo, że tam były selekcje. Jeśli ktoś nie rokował, od razu szedł do krematorium. Ja drżałam, co się ze mną stanie, jak mamę zabiją. No i dostałam gryps na szarym higienicznym papierze, który w obozie służył jako bandaż, przenoszonym chyba w kotle z zupą, bo był całkowicie zalany. Dało się odczytać jedynie początek „Kochana Elżuniu”. Tylko mama tak się do mnie zwracała. I to bardzo mnie uspokoiło. Skoro pisze, znaczy, że żyje! I od tej chwili wszystkie koszmary stały się łatwiejsze do przeżycia. Swędzący świerzb, zaropiałe oczy, apele,pluskwy, szczury, głód, zimno, strach i samotność. Bo wiedziałam, że mama żyje.
Myślę, że Pani mama miała wielkie szczęście, że udało jej się uniknąć selekcji.
Podobno na rewirze pomagała jej koleżanka z dawnej pracy, która w obozie była już kilka lat, zajmowała się chorymi, była pielęgniarką. Ale na czym dokładnie polegała jej pomoc, tego nie wiem, bo kiedy mogłam z mamą o tym porozmawiać, nie byłam jeszcze gotowa. A potem moja mama umarła i nie dowiedziałam się już niczego.
Jak długo nie widziała się Pani z mamą?
Cztery miesiące. I po tym czasie, pod koniec grudnia, kiedy dyscyplina była już nieco rozluźniona, postanowiłam ją odwiedzić. Wiedziałam, gdzie jest rewir, na którym leży. Wyruszyłam, kiedy na dworze była już szarówka. Idąc wzdłuż rewirowego bloku, zobaczyłam martwe, nagie ciała ułożone jedno na drugim. W dodatku w tym stosie ciał coś się poruszało. Później moja mama wytłumaczyła mi, że to szczury, ale wtedy… wtedy byłam przerażona. Zawracałam trzy razy, ale w końcu się przemogłam i spotkałam mamę. Siedziała na piecu, tzw. kanale dymnym, a ja na jej kolanach, ale wnet tę radość ze spotkania spłoszyły moje myśli: Co się stanie, jak na bloku odkryją, że mnie nie ma? Albo jak ogłoszą blok szperę? Jak ja przejdę koło tych wszystkich ciał, w ciemną noc? Poczułam się wtedy tak niebywale samotna, że… że bardziej już nie mogłam. Siedząc na jej kolanach, myślałam o tym, gdzie podziało się bezpieczeństwo, którego ostoją była zawsze moja mama. Uświadomiłam sobie wtedy, że w życiu mogę liczyć tylko na siebie. Miałam 10 lat.
Tak sobie myślę, że to była bardzo odważna decyzja z tymi odwiedzinami.
Zdecydowałam się na to, bo byłam w złym stanie psychicznym. Miałam okropne wyrzuty sumienia wobec mojej mamy, że ktoś zabrał moje futerko. Już na samym początku zabroniono nam mieć podwójną garderobę, więc kiedy ogłoszono kontrolę, to ja okropnie byłam przestraszona. Wychodząc z baraku, rzuciłam futerko na pustą koję, żeby nikt nie skojarzył tego paltka ze mną. Kiedy wróciłam, już go nie było. Później korzystałam z paltka brata. Leszek musiał je zostawić, idąc na męski lager, na mnie było za duże i prawdopodobnie ocaliło mi życie, bo okrywałam się nim w nocy, a noce w Birkenau są potwornie zimne. A na koi leżały tylko szczątki sienników i jeden, jedyny koc, którym miały się okryć wszystkie przebywające tam dzieci.
Na co najczęściej chorowano w obozie?
Na durchfal (niem. biegunka), tak mówiono na krwawą dezynterię (choroba zakaźna jelit, śmiertelna gdy nieleczona). Chorzy nie utrzymywali kału. Ten, kto miał durchfal, był zawsze ubrudzony kałem z krwią. To był smutny widok, który wzbudzał wielkie współczucie
Pani chorowała na coś w obozie?
Chorowałam na świerzb, ale tam wszyscy byli na to chorzy. Wszyscy. Kazano nam się smarować specjalną pastą i przebywać na odizolowanych kojach dla krecowatych (kreca niem. świerzb). Miałam też obtartą piętę od jednego buta, bo butów nie miałam do pary, a poza tym to nic.
Podczas Pani pobytu w obozie byli tam jeszcze jacyś Żydzi?
Tak, był blok dzieci żydowskich, bliźniaków, bo nimi interesował się Mengele. Tylko myśmy w ogóle nie mieli z nimi styczności. Wiem, że podczas naszego pobytu przyjeżdżały transporty Żydów węgierskich, ale oni od razu byli zabijani. Wiele lat po wojnie słyszałam opowieść więźnia pochodzenia żydowskiego, który wspominał, że w getcie mówiono: „Jak wjedziecie do Birkenau i zobaczycie lasek, możecie czuć się trupami”, a on przyjechał i mimo, że zobaczył lasek, wzięto go do sauny. Tam jego i innych zdatnych do pracy, golono tępymi nożykami, a poranioną skórę dezynfekowano lizolem. Wszyscy wyli z bólu, a on wył ze szczęście, bo wiedział, że idzie do pracy, a nie na śmierć. Powiedział wtedy, że w tej saunie, w tej fryzjerni, to był najszczęśliwszy dzień jego życia.
Czy oprócz przyjaźni z Basią nawiązała Pani jakieś inne przyjaźnie na bloku?
Tak. Mówiło się na rewirze, że położne topią nowo narodzone dzieci. A tu nagle, ni stąd, ni zowąd, na koi obok mnie pojawiła się kobieta z niemowlęciem. Kiedy ją przyprowadzono, chciałam koniecznie zobaczyć to maleństwo i z ciekawości zajrzałam do jej koi. A ona posądziła mnie, że wylałam coś na szmatę, która służyła za pieluchę. To nie byłam ja, ale chciałam jakoś pomóc, więc wzięłam ten gałgan i stanęłam przy ledwie żarzącym się piecyku. Trwało to długo, ale w końcu ją wysuszyłam i zaprzyjaźniłam się z tą kobietą i jej maleństwem. Później nas wywieziono, spotkałam ją dopiero w Berlinie przy odgruzowywaniu. Ucieszyłam się, kiedy ją zobaczyłam… ale była sama. Właściwie dopiero teraz po wojnie uprzytomniłam sobie, co ta kobieta musiała przeżywać, rodząc w takich warunkach. Bez żadnej możliwości zapewnienia swojemu maleństwu tego, czego potrzebuje, co mu się należy.
Co się stało z dzieckiem?
Przed ewakuacyjnym transportem z obozu w styczniu 1945 roku, gdy na dworze panowało – 20 stopni, kobiecie kazano rozebrać siebie i dziecko wejść pod gorący prysznic w saunie. Potem oboje długo musieli czekać w zimnej sali na zwrot dezynfekujących się ubrań. W konsekwencji niemowlę dostało zapalenia płuc i zmarło w drodze do Berlina. Nie pamiętam już dzisiaj, jak oni się nazywali.
Pamięta Pani dzień wyjścia z obozu?
16 stycznia 1945 roku wyprowadzono nas z lagru i wykąpano w saunie. Wiedziałam, że opuszczam obóz, ale potwornie się bałam, że to może być nieprawda, że jeszcze nas cofną, że zostawią. Bo widzi Pani, te funkcyjne przez cały pobyt w obozie powtarzały nam, że wyjść możemy tylko w jeden sposób. Przez komin. Że innej drogi na zewnątrz nie ma. Przez te emocje nie pamiętam i nigdy nie przypomnę sobie drogi do sauny ani ostatniej kąpieli. Matki wiedziały, że zbliża się front i że niedługo wyjdziemy z obozu, dlatego swoim dzieciom organizowały ubrania. Wszyscy byli prawie goli, a na dworze –20. Mama uszyła mi naprędce spodnie z koca, bo miałam tylko pumpy mojego brata a pod nimi gołe nogi. Po kąpieli, podczas ubierania, funkcyjna jedne i drugie spodnie mi zabrała, przy tym strasznie krzycząc, że to własność niemieckiej Rzeszy! Zaczęłam głośno płakać i nie chciałam opuścić sali. I zostałabym na tym mrozie z gołymi nogami, ale zobaczyła to inna funkcyjna, której udało się szybko wyciągnąć spodnie brata z zabranej dzieciom sterty ubrań i mi je zwróciła. Jaka to była perfidia, jakie zdziczenie… Dość na tym, że rozbrzmiał alarm, w trakcie którego SS-mani szybko wyprowadzili nas z obozu. Wszyscy myśleli, że puszczą nas wolno, ale to nie nastąpiło. Załadowano nas do pociągu podmiejskiego i przewieziono do Mysłowic. Tam, po wysadzeniu stuosobowej grupy matek z dziećmi, kazano nam czekać na trzaskającym mrozie na dalszy transport. Ja wtedy zamierałam z zimna. Moja mama w rozpaczy robiła wszystko, żebym nie zasnęła, bo już bym się nie obudziła. Po czterech godzinach SS-mani wrócili i zaczęliśmy dalszą podróż do niemieckiej stolicy, choć nie wiedzieliśmy zupełnie gdzie nas wieziono.
Co działo się w Berlinie?
Byliśmy niewolnikami, codziennie chodziliśmy na odgruzowywanie, czyli wyciąganie ocalałych przedmiotów spod gruzów domów i składowaliśmy cegłę. Było głodno, ręce mieliśmy zniszczone. Byliśmy zbiorowiskiem łachmaniarzy, pilnowanych przez SS-manów, ubrani w szmaty, brudni, każdy but inny… Na ulicach spotykaliśmy niemieckie dzieci. Miały może 7, może 8 lat, z nienawiścią w oczach krzyczały: „Ruskie świnie!” i rzucały w nas kamieniami.
Berlin był wtedy pod ostrzałem. Pamięta Pani bombardowania?
Codziennie. Nikt nie kładł się nocą do łóżka, to znaczy na prycze, tylko każdy szedł do schronu, ja po prostu kuliłam się w kłębek i zasypiałam. Później zaczęły się bombardowania nie tylko nocą. Pewnego razu, w trakcie odgruzowywania zobaczyliśmy z bratem, że SS-mani, którzy nas pilnowali, gdzieś się ewakuują, nie wiedzieliśmy dokąd. Za chwilę zaczęły nadlatywać samoloty, a my zdążyliśmy tylko przebiec na drugą stronę ulicy i schować się w gruzach domów. Tam czekaliśmy, a brat mówił: „Zobacz, jakie wiatraczki lecą od tych bomb”, a ja tak bardzo chciałam je zobaczyć, że ledwo powstrzymał mnie od wyjścia na ulicę. Później już wiedzieliśmy, że Niemcy mają radia i wiedzą z wyprzedzeniem o każdym nalocie, więc jak tylko zaczynali się ewakuować, szliśmy za nimi. Cichutko, żeby nas nie przepędzili, widać było przecież, że nie jesteśmy dziećmi niemieckimi. Pamiętam jeszcze te dźwięki – świst, cisza i wybuch. I ta cisza była potworna. Była straszliwa.
Czy Pani mama brała udział w odgruzowywaniu?
Mama nie chodziła do pracy, bo poparzyła się wrzącą zupą, którą dla nas gotowała. Cała dłoń, to była jedna wielka rana. Skierowano ją do jakiegoś lekarza, a potem nie chodziła do pracy.
Niemcy dawali jedzenie?
Tak, ale niewystarczająco. Chleb i parowane jak dla bydła kartofle, więc o jedzenie dbaliśmy sami. Mama chodziła ze mną po śmietnikach i żebrała. Byłam jej asekuracją, bo dziecku rzadziej odmawiali. Wchodziłyśmy nawet do restauracji, gdzie mama żebrała o kartofle… to znaczy o obierki od kartofli. Żebrała o obierki, wyobraża sobie Pani? Żeby Pani wiedziała, jak ja się tej żebraniny wstydziłam, jak czułam się upokorzona.
Z tych obierek Pani mama gotowała zupę?
Tak, skórki obierała jeszcze raz i gotowała razem z liśćmi kapusty, z których wcześniej spłukiwało się zgniliznę.
Co się stało, kiedy do Berlina weszła armia radziecka?
Przebywaliśmy wtedy na obrzeżach Berlina w miejscowości Müggelheim. Tuż przed tym SS-mani wyprowadzili nas na drogę wiodącą do stolicy, zatrzymali ciężarówkę i kazali nam się ładować. Moja mama i inne kobiety opierały się przed tym transportem, więc Niemcy zostawili nas na ulicy. Nie mieliśmy niczego, mojej mamie już wtedy skradziono kosztowności, więc naprawdę nie mieliśmy niczego. Spędziliśmy noc pod jakąś werandą, podczas gdy odgłosy artylerii rozsadzały okolicę. Rano mama poszła między ludzi pytać o pracę. Spotkała panią z wielkopolski, która dała jej adres pewnego Niemca. Powiedziała: „Idźcie tam, on wam pomoże”. I, nie wiedzieć czemu, ten Niemiec pozwolił nam zostać w swoim domu. To był starszy pan, który mieszkał z żoną. Miał wolne piętro z kuchnią, łazienką i sypialnią.
Dlaczego Wam pomógł, jak Pani myśli?
Może w ten sposób asekurował się przed Rosjanami, nie wiem, nie obchodzi mnie to. Ale na pewno, jeszcze wtedy, narażał się reżimowi. Wie Pani, to był trzeci Niemiec, który nie uczynił mi zła. Po wojnie było wiele pytań o nasze uczucia do Niemców, ale ja nie mogę powiedzieć, że ich nie lubię, bo to nie naród był winien, choć wybrał Hitlera, tylko totalitaryzm.
Czyli nigdy nie czuła Pani nienawiści do narodu niemieckiego?
Nie. I pomyślałam, że ci trzej Niemcy, którzy okazali mi dobroć, na pewno od dawna nie żyją, ale bardzo chciałam im podziękować, pomodlić się za nich. Więc zamówiłam mszę. Ale jak to, ogłosić mszę za SS-Mana i niemieckiego strażnika? Więc siostra zakonna zdecydowała, że msza odbędzie się „w intencji tylko Bogu znanej” i ja byłam szczęśliwa, że chociaż w ten sposób mogę im się odwdzieczyć.
Jak zmieniła się Wasza sytuacja po wejściu armii radzieckiej?
Diametralnie. Nie byliśmy już niewolnikami, nie musieliśmy pracować, a mama mogła wreszcie odpocząć. U tego Niemca nareszcie, od dziewięciu miesięcy, mogliśmy spać w normalnym łóżku, w normalnej pościeli… Niedaleko były koszary Wermachtu, tam rozlokował się garnizon Rosjan. I ci żołnierze rosyjscy naprawdę byli dla nas bardzo sympatyczni. Kiedy weszli do miasteczka i nas spotkali, mama powiedziała, że nie mamy co jeść. Wtedy rozbili sklep spożywczy, który był chyba własnością tego Niemca, u którego mieszkaliśmy. Dali nam kaszę, mąkę i inne produkty spożywcze. Oprócz tego było pełno ryb, bo detonowali granaty w znajdującym się niedaleko jeziorze Krampenburg. Myśmy mieszkali naprzeciwko komendy Volkssturmu (formacja niemiecka o charakterze pospolitego ruszenia) i pamiętam, że z Rosjanami weszliśmy do środka. Oni otworzyli szafę, gdzie było jakieś ubranie, zawołali mamę i powiedzieli: „Bierij! To zdobyczne!”. I mama to wzięła, bo widzi Pani, myśmy nie myśleli wtedy, że to może nieetyczne, że to cudze, bo to była wojna, a myśmy nie mieli absolutnie niczego. Pamiętam też, że dostałam rower, o który poprosiłam.
Pani do tej komendy często chodziła?
Z ciekawości raz poszliśmy tam z bratem. Na pierwszym piętrze znajdował się skład amunicji. Leszek wziął jeden z karabinów i wycelował we mnie, dla zabawy. Okazało się, że karabin był naładowany. Gdyby nacisnął spust, zastrzeliłby mnie. Dzień, czy dwa później poszłam tam znowu z moją koleżanką Felą, tym razem weszłyśmy na górę, gdzie znajdowało się cywilne mieszkanie. Pamiętam dwa łóżka stojące obok siebie, równiusieńko zasłane. Fela miała 15 lat, więc od razu zainteresowała się szafą. Ja za to szukałam zabawek i znalazłam misia i przepiękną lalkę z ruchomymi przegubami rąk, która zamykała oczy. Położyłam się w poprzek łóżka, odchyliłam głowę na bok i zobaczyłam coś potwornego. To była dłoń, zaraz przy swojej twarzy. Po prostu wstałam, zostawiłam wszystko i nic nie mówiąc Feli, wielkimi susami uciekłam. Dwa dni później przyszła informacja, że komendant Volssturmu popełnił samobójstwo, gdy dowiedział się o wejściu armii radzieckiej. Ale ktoś przecież musiał o tym wiedzieć i nakryć go pierzyną… Mówiono tez, że jacyś ludzie ściągali tego trupa w bardzo brutalny sposób. Ciało wleczono po schodach, to było dla mnie nieludzkie.
Czy Rosjanie nie skrzywdzili tego Niemca ani jego żony?
Nie, nic im nie zrobili. Wiedzieli, że to małżeństwo mieszka razem z nami i nic im nie robili, choć przecież odwiedzali nas całkiem często. I chcieli odwiedzać częściej, ale moja mama się obawiała. Ja dopiero później dowiedziałam się dlaczego, jakie niebezpieczeństwo groziło kobietom ze strony Rosjan.
Odgruzowywanie się skończyło. Co robiła Pani w ciągu dnia?
Mama Feli też chorowała i zbierała siły na wyjazd do Polski, więc myśmy się razem bawili. Poznaliśmy Siemiona – syna pułku, który przywędrował razem z żołnierzami Armii Radzieckiej. Siemion miał 16 lat i był niezwykle zdemoralizowany, ale wciąż był bardzo młody, więc bawiliśmy się we troje i często razem pływaliśmy kajakami. Siemion mówił nam rozmaite rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Opowiadał, jak z radzieckimi żołnierzami zdobywali wioski i grozili kobietom bronią. Wtedy mogli zrobić z nimi wszystko. Jego zdaniem to były bohaterskie wyczyny. Mówił o tym ze swadą, że to takie normalne i możliwe. Dla mnie to było niegodne.
O tym, to znaczy o gwałtach?
Tak, teraz wydaje mi się, że to właśnie miał na myśli. Pamiętam takie wydarzenie, 9 maja (rosyjskie święto wyzwolenia). Pojechałam wtedy na wycieczkę rowerową z Felą do Köpenicku. Po drodze spotkałyśmy grupę idących szybko Niemek, które gonił pijany Rosjanin. Jak tylko nas zobaczył, kazał nam oddać rower. Myśmy się Rosjan nie bały, bo tak jak Pani mówiłam, oni nas karmili, byli dla nas dobrzy… ale ten był kompletnie pijany i uzbrojony, więc oddałyśmy mu rower. On pojechał i dogonił uciekające Niemki. Wyszarpał jedną z nich, a obok stała taka mała budka strażnicza, więc oparł rower o ścianę tej budki i wciągnął krzyczącą kobietę do środka. Reszta kobiet też potwornie krzyczała i klęła, nie wiedziałam co konkretnie, ale wiedziałam, że mają okropne pretensje, nie tylko do niego, ale też do nas, bo gdyby nie my i nasz rower… Wtedy nie wiedziałam, co dzieje się w tej małej budce. Co ten pijany Rosjanin robi, ale miałam pełną świadomość, że tej kobiecie dzieje się na pewno straszliwa krzywda.
Wie Pani co się stało z kobietą, która dała Pani mamie adres do starszego Niemca, u którego mieszkaliście?
Po wojnie moja mama wysłała do niej list, ale nie dostała żadnej odpowiedzi. Nie wiadomo, co się z nią stało, ale my wiemy, co Rosjanie robili z kobietami… Ona nieoczekiwanie pojawiła się na stacji w Köpenicku, w dniu, w którym Polacy wyjeżdżali na Wschód. Chciała po prostu jeszcze raz nas pożegnać i pamiętam, jak stała na peronie z synkiem, wtedy widziałam ją ostatni raz.
Pani z bratem i mamą miała wtedy wrócić do Warszawy?
Tak, ale dopiero w pociągu jadącym z Kostrzyna powiedziano nam, że to nie ma sensu. Dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest całkowicie zniszczona, i że nie ma do czego wracać, więc zatrzymaliśmy się w Gorzowie Wielkopolskim (ówczesnym Landsbergu), z którego dwa tygodnie wcześniej wysiedlono Niemców.
Po ilu latach wróciła Pani do domu do Warszawy?
Ja po 10. Moja mama nigdy. W 1958 zmarła w Gorzowie z powodu nowotworu piersi. Miała 54 lata i chociaż przeżyła wojnę, to wojna odebrała jej życie. Mój brat też został w Gorzowie, zmarł jako kawaler, mając 49 lat.
Wcześniej powiedziała Pani, że mamę w obozie ukarano dwa razy. Kiedy był ten drugi raz?
Kiedy przybyliśmy do obozu trzeba było zanurzyć stopy w baseniku z płynem odkażającym. A moja mama miała na sobie ciepłe buty ojca, na wojłoku, które udało jej się złapać w ostatniej chwili, nie chciała, żeby woda nalała się do środka, więc robiła to niezwykle ostrożnie. Nagle aufzjerka podeszła do mamy i z całej siły uderzyła ją w twarz. Za karę. Wtedy najchętniej rzuciłabym się na tę kobietę za to, co zrobiła, ale nawet się nie zbliżyłam. Pamiętam, że miała takiego wielkiego psa, który szczerzył na nas zęby. To było niezwykłe, bo dla mnie kobieta była zawsze symbolem bezpieczeństwa, macierzyństwa, za to pies był najlepszym przyjacielem człowieka, a tutaj… zaczęły walić się rozmaite wyobrażenia. Widzi Pani, ja jako dziecko zostałam wrzucona w błoto Oświęcimia i całe wyobrażenie dobra i zła, wszystko, co wpojono mi, gdy byłam malutką dziewczynką, runęło.
Od wyjścia z obozu nie rozmawiała Pani z mamą na temat tego, co tam się działo?
Nie. To była jakaś przedziwna zmowa milczenia. Jak spotykam się teraz z byłymi więźniami obozu, okazuję się, że w ich rodzinach też się o tym nie rozmawiało. Moja mama chciała zapomnieć, chciała, żebyśmy my zapomnieli. Nie chciała rozgrzebywać starych ran, myślała, że może dzięki temu szybciej wrócimy do normalności. Okazuje się, że wszystkie matki myślały dokładnie tak samo, że terapia milczenia może zadziałać.
Ale nie zadziałała?
Nie w moim przypadku. Widzi Pani ja do tej pory nie wytrzymuję napięcia. Nigdy nie mogłam czytać kryminałów, oglądać filmów pełnych emocji. Nie umiem wytrzymać narastającego niepokoju. A zaraz po wojnie, kiedy mama posłała nas do gorzowskiej szkoły, w swoim zachowaniu zaczęłam dostrzegać konsekwencje wojny. W smutnych sytuacjach zaczynałam się głośno śmiać, im dłużej się śmiałam, tym bardziej nie mogłam się powstrzymać. Zatraciłam umiejętność głośnego czytania, rozpraszał mnie własny głos i po prostu nie mogłam kontynuować. Podobnie było z publicznym odpowiadaniem – kiedy nauczyciel wywoływał mnie do odpowiedzi, byłam tak napięta, że słyszałam tylko swoje nazwisko, ale pytania już nie… czułam się jak w obozie, kiedy za wszelką cenę starałam się nie przegapić swojemu numeru. Po jakimś czasie chodziłam po lekcji do pokoju nauczycielskiego na indywidualne odpytywanie. Zauważyłam też konsekwencje czysto fizjologiczne – kiedy zaczęłam dorastać bardzo przytyłam i do normalnej wagi wróciłam dopiero, kiedy wyszłam za mąż.
Myśli Pani, że te zmiany fizjologiczne były spowodowane stresem?
Właściwie nie. To były najprawdopodobniej kłopoty spowodowane tzw. ziółkami, o których Pani mówiłam. Ja w tej saunie, kiedy kobiety rozbierały się do naga, widziałam ślady ich fizjologii, choć zupełnie nie wiedziałam jeszcze, co to oznacza. A po kilku dniach nagle wszystkim kobietom w obozie zatrzymała się miesiączka. Moja mama wróciła do normalnego cyklu dopiero po wielu miesiącach przebywania w domu, inne kobiety nie wracały już nigdy albo nie mogły zajść w ciąże, albo zachodziły, ale rodziły chore dzieci. W tych ziółkach musiały być jakieś substancje, które tak działały. Starałam się po wojnie zbadać ten wątek drogą akademicką, ale niestety nikt nic o tym nie wiedział.
Zastanawiała się Pani nad tym, jaka jest najcenniejsza rzecz, którą wojna Pani odebrała?
Skradziono mi dzieciństwo, rodziców, więź z nimi. Mój tata brał udział w naszym wychowaniu, ukształtował moją osobowość, mama z kolei była tym głaszczącym rodzicem, a jak ojciec umarł, mówiła tylko: „Nie macie matki, macie ojca i matkę w jednej osobie”… Czyli kogo tak naprawdę mamy? Po wojnie pracowała, my się uczyliśmy, ona była bardzo schorowana i jak wracała do domu, mówiła: „Dzieci, róbcie, co chcecie, możecie nawet hałasować, ale nie wypowiadajcie jedynego słowa, które mnie budzi: mamo”. A ja mam wrażenie, że my to słowo wypowiadaliśmy cały czas. Mając dwadzieścia lat, miałam taki niedosyt matki, że praktycznie wisiałam jej na szyi. Wojna odebrała mi dzieciństwo, rodziców i zabrała z miejsca, które kochałam, w którym był mój dom. Z Warszawy.
Po tylu latach dalej ma Pani te same uczucia do Warszawy?
Tak, nigdy nie przestanę kochać Warszawy i nigdy nie opuściłabym Polski. To straszne, ale ja widzę coraz mniej patriotyzmu w młodych ludziach. Bożkiem jest pieniądz, rozumiem, że życie jest jedno i każdy chce je dostatnio przeżyć, ale nie kosztem ojczyzny. Jak młodzi ludzie wyjadą z Polski to ona przestanie istnieć. Zaprzepaści się to, czego dokonali Polacy podczas zaborów.
Myśli Pani, że to pokolenie nie byłoby w stanie tyle za Polskę oddać?
Nie wiem, ale młodzi ludzie myślą, że wojna im się nie przydarzy, że to, co raz stało się w historii, już się nie powtórzy. A to nieprawda, bo historia lubi się powtarzać. Pamiętajcie, że konsekwencje wojny zawsze są takie same i nie dotykają tylko innych, bo jeśli wy żyjecie w tym momencie, to tymi innymi będziecie właśnie wy, a nie inni.
Grozi nam wojna?
Nie zakładam tego, ale w świecie zaczęło panować jakieś zło… Tak, zło.
Zło jest w ludziach?
Nie. Ludzie są zaniedbani, zdegenerowani, biedni albo robią okrutne rzeczy ze strachu o własne życie. Ale nie są źli.
Te więźniarki, które mówiły matkom, że dzieci nie żyją, nie robiły tego ze strachu o własne życie. Myśli Pani, że nie były złymi ludźmi?
Nie. Ludzie są chciwi, słabi, niektórzy mają mało honoru, a szczególnie w obozie, gdzie nie ma żadnej etyki. Jakbym pomyślała, że zrobię straszne świństwo, które zapisze się w historii i moi potomkowie będą się mnie wstydzić, to… Myślę, że lepiej stracić życie, ale działać z honorem.
Kiedy słucham Pani opowieści, wydaje mi się, że ja zwątpiłabym w dobro drugiego człowieka i w sprawiedliwość świata.
A ja bardziej skupiam się na wdzięczności za swoje życie. Bo widzi Pani, ja miałam umrzeć trzy razy.
Trzy razy w Oświęcimiu?
Nie. Pierwszy raz, gdy się urodziłam, bo urodziłam się w zamartwicy. Byłam cała owrzodziała i po prostu umierałam, więc natychmiast udzielono mi chrztu z wody. Cudem przeżyłam jako niemowlę. Drugi raz to był Oświęcim, bo w końcu byliśmy tam skazani na śmierć. Trzeci raz, w 1962 roku, już jako mężatka, w Warszawie. Zatrułam się lekiem, to był pierwszy sulfonamid polskiej produkcji, można było wziąć maksymalnie 20 tabletek, a lekarz przepisał mi 60. Już po 40 straciłam przytomność, a wszystkie śluzówki zaczęły mi krwawić. Wypluwałam własne podniebienie, ze stóp odchodziły mi płaty skóry, szpary oczne mi się zwęziły, a rzęsy zaczęły źle rosnąć. Paznokci nie mam do dziś. Przez miesiąc przebywałam w separatce, lekarze powiedzieli, że to cud, że żyje. Zaproszono do mnie nawet księdza, pamiętam, że się zdziwiłam i zapytałam, czy jest ze mną, aż tak źle. Ale wszyscy mówili, że nie, że to z okazji Świąt Wielkanocnych. Do głowy by mi nie przyszło, że mogę umrzeć.
Czy w całym Pani życiu był moment, w którym myślała Pani, że Pani umrze?
Nie. Ani wtedy, ani przez cały obóz, nigdy nie było we mnie wątpliwości, czy przeżyję. Zawsze towarzyszyło mi silne przeczucie, że wszystko się dobrze skończy.
To było dobre przeczucie.
Widzi Pani, ja się czasami zastanawiam, dlaczego Pan Bóg mnie tak długo zachował. Co miał na myśli i co powinnam w życiu zrobić. Ale może właśnie to?
To znaczy?
Może właśnie dawać świadectwo.