Agata Kłos: Przyjechał Pan do Polski w ramach The Warsaw Korean Film Festival. Czy jest to Pana pierwsza wizyta?
Lee Won-suk: Tak, jest to moja pierwsza wizyta. Polska nie jest tak znana w Korei, jak inne kraje europejskie. Węgry i Czechy – one są częściej odwiedzane przez Koreańczyków. Kiedy dowiedziałem się, że w Polsce jest organizowany festiwal filmów koreańskich, postanowiłem przyjechać i zabrać ze sobą swoją rodzinę.
Jak się Panu podoba kraj i jego mieszkańcy?
Z tego co zdążyłem zauważyć, Polacy są bardzo przyjacielscy. Zetknąłem się z tym już podczas podróży samolotem, ponieważ leciałem polskimi liniami lotniczymi. Czułem się jak u siebie w domu, cały czas ktoś podchodził i proponował mi coś do jedzenia [śmiech]. Bardzo podoba mi się Polska, na pewno chciałbym tu wrócić, tylko że wiosną.
A Warszawa czym Pana uwiodła?
Bardzo podobało mi się Muzeum Fryderyka Chopina, zobaczyłem kampus główny Uniwersytetu Warszawskiego. Spacerowałem trochę po Starym Mieście i okolicach.
Czy miał Pan styczność z polską sztuką filmową?
Kiedy studiowałem na kierunku reżyserskim, uczyłem się o polskich filmach i reżyserach. Wśród nich mogę wymienić m.in. niedawno zmarłego Andrzeja Wajdę. Wielce cenię sobie Krzysztofa Kieślowskiego – widziałem chyba wszystkie jego filmy. Bardzo lubię kino Romana Polańskiego, szczególnie to wczesne. Jego filmy oglądałem głównie na studiach, nie jestem na bieżąco z jego najnowszymi produkcjami.
Parę lat temu, w 2013 roku, Łódzka Szkoła Filmowa, zaliczana do czołówki szkół filmowych w Europie, podpisała porozumienie w sprawie współpracy z renomowaną Korea National University of Arts. Miało ono polegać na wymianie wykładowców i studentów, a także na realizacji wspólnych przedsięwzięć badawczych i artystycznych. Czy uważa Pan, że taki projekt może przynieść jakieś wymierne korzyści?
Mam przyjaciela, który studiował na łódzkiej filmówce. Z tego co pamiętam, był wtedy jednym z pierwszych koreańskich studentów na tej uczelni. Obecnie robi naprawdę dobre filmy. Wrócił do Korei i zajął się realizacją małych, niezależnych produkcji. Moim zdaniem tego typu wymiany są bardzo dobre. Przede wszystkim dają możliwość poznania kultury, języka, kinematografii danego kraju. W Korei trudno jest obejrzeć polskie filmy, a wyjazd i studia w innym państwie stwarzają okazję do dogłębnego poznania zagranicznej sztuki filmowej. Takie wymiany na pewno służą kinu koreańskiemu.
Widziałby Pan taką współpracę przy swoich projektach?
Byłbym bardzo zadowolony, gdyby była okazja współpracy z Polakami, stworzenia czegoś razem.
Pański obraz – „The Royal Taylor” będzie jedną z siedmiu produkcji prezentowanych na Warsaw Korean Film Festival. Co pchnęło Pana do pracy nad filmem?
Jeżeli chodzi o film, to scenariusz dostałem od swojej wytwórni, nie był stworzony przeze mnie. Początkowo nie chciałem reżyserować dzieł związanych z tradycją, historią. Byłem zainteresowany bardziej kinem współczesnym. W końcu podjąłem się pracy nad projektem – ta historia coś w sobie miała. Inspiracją scenariusza jest na pewno hanbok, czyli tradycyjny strój koreański, którego piękno zostało tutaj doskonale pokazane. Już w pierwszej scenie filmu widzimy rozpostarty na manekinie klasyczny królewski hanbok, którego różne odsłony przewijają się w całym dziele.

Jak wpłynął Pan na wygląd kostiumów w filmie? W końcu jest Pan reżyserem, a nie kosiumografem.
To była wspólna wizja ludzi pracujących przy tym projekcie. Zwróciłem się do jednego z najbardziej cenionych kostiumografów w Korei – Sang-gyeong Jo. Robiła kostiumy m.in. do filmu „Oldboy”. Poszedłem do niej i powiedziałem: „Będę robił film o hanboku, chcę żebyś mi w tym pomogła. Dam ci jeden dzień na podjęcie dezycji”. Sang-gyeong Jo jest bardzo zajęta, ale w końcu dołączyła do projektu.
W filmie wystąpiła ogromna liczba strojów. Czy zdarzały się przypadki, kiedy nie chciały współpracować?
Na początku mieliśmy sporo problemów. Istnieje dużo typów hanboków. W końcu strój ten rozwijał się przez ponad pięćset lat (za panowania dynastii Joseon). Zastanawialiśmy się jak to zrobimy. Zdecydowaliśmy się na syntezę pięćsetletniej historii hanboków, tak by można ją było pokazać w jednym filmie. Stworzyliśmy czterysta pięćdziesiąt strojów z ręcznie wykonanymi detalami. Nie musieliśmy tego robić, mogliśmy je po prostu kupić, ale Sang-geyong Jo chciała zrobić wszystko sama. Przez ogrom pracy i ilości materiałów nie mogliśmy zamknąć się w budżecie. Na szczęście to ona zapłaciła za wszystkie kostiumy. W sumie na potrzeby tego jednego filmu powstało około czterech tysięcy hanboków. Tak więc same przygotowania zajęły nam sześć miesięcy. To był bardzo długi proces, ale wiele się nauczyłem.
Jak Koreańczycy przyjęli Pański film?
Nie podobał się. Jeżeli chodzi o Koreańczyków, to oni lubią kino związane z tradycją. W filmie głównymi bohaterami jest dwoje krawców. Jeden szyje tradycyjnie, drugi – znacznie młodszy – eksperymentuje z krojem. I ten zabieg nie przypadł widzom do gustu. Dodatkowo wytwórnia chciała, żeby historia była pokazana z rozmachem, myślę że to też się nie spodobało.
Wobec tego jakie konkretnie filmy lubią Pańscy rodacy?
Na pewno nie lubią fantastyki, bardziej jakieś filmy poruszające kwestie społeczne. W Korei tworzy się dużo filmów politycznych, thrillerów i komedii. Ale mogę tylko spekulować, sam chciałbym to wiedzieć [śmiech].
Rozmawiała Agata Kłos.